16 gru 2009

Czy tylko my uważamy ten głos za matowy? :



Ja wolę jednak ten:

12 gru 2009

alea iacta, ossa rupta

Kości zostały złamane.
Te, co to się kiedyś źle zrosły.

Pojęłam całą sobą, że nie mam się czego bać. To bowiem, czego bałam się najbardziej (a czego świadome było moje ciało, mój rozum natomiast nie), już się przecież wydarzyło. Pod tamtym sklepem, w mrokach przeszłości. I przeżyłam. I udało mi się. Znalazłam się w moim tu i teraz z może niezupełnie pełną szklanką. Ale jednak dość pełną. Nawet chyba bardziej niż do połowy. A już na pewno nie pustą. Bo nie jestem bezradna i bezsilna. A ci, którzy chcieli, bym się tak czuła, kłamali. Sami zresztą zostali okłamani i Bóg z nimi. Poczuć własną moc to cudowne doświadczenie. I prawdziwe. I to jest coś, za co mogę być Jemu faktycznie wdzięczna. To jest miejsce, w którym mogę bez lęku się z Nim spotkać. W mojej własnej sile. I mogę powiedzieć: "dziękuję, żeś mnie tak cudownie stworzył". Szczerze.

29 lis 2009

logiczne

Że się jest wariatem, to nie powód, by się zachowywać jak wariat.

28 lis 2009

serce

Wczoraj odnotowano dziwne objawy sercowe. Zaczęło się od nagłego zawrotu głowy, potem - po usadzeniu pacjenta - uczucie kręcenia w głowie trwało jeszcze przez jakiś czas. Następnie pojawiło się uczucie duszności i bólu w okolicy mostka. Jeden z obecnych obserwatorów fenomenu zasugerował brak któregoś z mikroelementów: potasu lub magnezu. A może wapnia. Zaleca się zrobienie kompleksowego badania krwi. Jeśli nie wykaże ono nic szczególnego, można będzie wrócić do wyjaśnień psycho-somatycznych.

23 lis 2009

de morbo evolvendo

Stwierdzono, że intensywny całodniowy płacz może doprowadzić do duszności, zawrotów głowy i ucisku w okolicy mostka. Prowadzi też do wyczerpania, które może zwalić lakrymanta z nóg. Zmęczenie może przynieść pewną ulgę i poprawę stanu nazajutrz. Ale może też mieć dodatkowe skutki w postaci zwiększonego łaknienia. Zaobserwowano też osłabienie podobne do tego, jakie towarzyszy hipoglikemii, co jest ciekawe, gdyż łzy są słone i powinny powodować spadek poziomu soli, a nie cukru.
Ponadto poprawa stanu nie wydaje się stała. Organizm, który - jak się zdaje - nieco już wypoczął, przejawia skłonność do poddania się nowym paroksyzmom. A poznajemy to po ogólnym napięciu mięśni. Najsilniejsze jest ono w okolicy szczękowej. Mamy też mrowienie skóry i fale gorąca. Jakiś czas temu zidentyfikowano te symptomy jako związane z lękiem. Dlatego należy się spodziewać kolejnych sequeli tego nudnego serialu. CDN...

22 lis 2009

de venenis

Jest w "Hrabim Monte Christo" wielce interesujący wykład o działaniu różnych trucizn. Jak nas poucza Aleksander Dumas, są trucizny dwojakiego rodzaju. Jedne podawane w coraz większych dawkach uodparniają organizm, inne wręcz przeciwnie: podawane w niewielkich ilościach przez lata kumulują się i nagle delikwent umiera, gdy ilość nagromadzonej substancji toksycznej osiągnęła poziom zabójczy. Doświadczenie wskazuje, że jad odrzucenia należy do tej drugiej kategorii.

Jeśliby ktoś wpadł na pomysł trucia bliźniego jadem odrzucenia, to należy postępować tak: we wczesnym już dzieciństwie aplikować duże dawki obojętności i gniewu. Skutkiem ubocznym może być choroba sieroca, ale nie należy się tym przejmować. Z wiekiem przechodzi. Później dawki można już zmniejszać. Wystarczy raz na jakiś czas rzucona mimochodem uwaga: "jesteś okropnym bachorem", "mam z tobą Krzyż Pański", "po co ja cię w ogóle urodziłam?" lub coś w tym stylu. W późniejszym wieku można to zmienić na: "jesteś nieudacznikiem" albo "a jaki chłopak/dziewczyna by z tobą wytrzymał(a)?". Dawki nadal można zmniejszać. Na ogół w okolicach dwudziestu lat uzyskuje się efekt taki, że delikwent ciężko odchorowuje każde krzywe spojrzenie ze strony drugiego człowieka, każdy brak czasu, każde niecierpliwe słowo. I, co ciekawe, im dłużej truty, tym mniejsza - czasem wręcz wyimaginowana - kropla nieakceptacji wywołuje coraz potężniejsze skutki. Każda odnawia bowiem skumulowany ból wszystkich dotychczasowych odrzuceń.
Metoda jest w zasadzie doskonała: zabija psychikę nie zostawiając śladów. Sekcja zwłok nie wykaże nic obciążającego.

roboty na głębokościach

niedzielne de profundis
mimo święta
nieprzerwane odwierty serca
podziemne nurty łez
złoża żalu

Nie będą więcej mówić o tobie "Odrzucona"
Raczej cię nazwą "Moje upodobanie"


Obiecywałeś mi to kiedyś i co?
Moje imię wciąż brzmi "Odrzucona";
ciągle ktoś mnie nim nazywa...

20 lis 2009

aż tylko

tylko ja mogę coś dla siebie zrobić, tylko ja mogę dla siebie mieć czas, uwagę i troskę;
aż ja
tylko ja mogę sobie zadawać prawdziwy ból, być naprawdę swoim własnym wrogiem;
aż ja
a potem tylko płakać
aż płakać.

W blogowisku cisza. Czasem trzeba takiej ciszy, by zdać sobie sprawę z tego, jak wokół jest cicho. Taka zimowa cisza pustych śnieżnych przestrzeni. Aż zaprasza, by zakopać się w jakiejś zaspie i odpłynąć cicho w niebyt...


I znów przyszła mgła. Nie tak dobra jak zaspy, ale też można się nią otulić jak kokonem. A ogólna wilgoć dobrze się łączy z łzami.
Szkoda tylko, że mgła zabrała księżyc, bo taki piękny był dziś. Może jutro też będzie. Rośnie teraz.

Jak to jest z tą samopomocą? Tyle już słyszę sprzecznych odpowiedzi... Niby najlogiczniejsza wydaje się ta, która mówi, że to od siebie samej przede wszystkim mam oczekiwać wsparcia. Z drugiej strony nie da się ukryć, że bez innych ludzi wokół giniemy. Problem jednak w tym, że boję się oczekiwać od innych.
Bo się zawiodę.
Bo nie mam prawa.
Bo inni są od tego, by oczekiwali ode mnie.
Bo takie jest usprawiedliwienie mojego istnienia.

18 lis 2009

wstecz

bezpieczna tu jak nigdzie
niesamotna jak z nikim
opowiadam zaległe marzenia

bez niewczesnych oczekiwań
pamiętna
że aż tylko mam siebie

15 lis 2009

mgła

"Cała Warszawa to mgła. Cała Polska to mgła."
Mam mgłę w myślach i w duszy. Lubię mgłę. Ale czasem - co tu kryć - przeszkadza widzieć jasno. Można by tak otulić się watą tej mgły i nigdzie już nie wyruszać, niczego nie podejmować. Po prostu tkwić z nosem przyklejonym do okna i wzrokiem wbitym w mgłę. Szkoda, że się tak nie da. I dobrze, że się tak nie da.
Ciągle nie wiem, co będzie z tą "Starówką". Bo dziury są i nie da się już odzyskać tego, po czym one zostały. Ale może można zrobić coś innego? Coś nowego? Coś nieoczekiwanego? Może dziury okażą się wręcz potrzebne. To by piękny paradoks był, gdyby coś wyrosło na brakach. Ale ponoć Pan B. jest specjalistą od paradoksów wszelakich. No to proszę. Czekam. Znów Twoja kolej. Zrobisz coś? Tak przy niedzieli..? Hmm?

12 lis 2009

no i proszę

Taka zwykła koleżeńska wizyta. Takie dawno nie prowadzone pogawędki. Sprawy trudne, remontowe. Sprawy wesołe jak plany naukowej przyszłości. Sprawy osobiste o takim wielkim morzu łez, które trzeba trzymać na wodzy, bo jak puszczą falochrony, to ono zatopi cały świat. Waterworld.
Kto by pomyślał, że drobiazgi w mym przekonaniu błahe zostaną uznane za ważne?
A za oknami moich ruin drzewa są już zupełnie ogołocone z liści i snuje się mgła. Mówcie, co chcecie, ale jesień to najpiękniejsza pora roku.

8 lis 2009

ruiny

"Mleko się rozlało" mawia Reverendissimus. Rozlało, a dzban się potłukł. Zostały jedynie skorupy jak z antycznej amfory. Garść kamieni po starożytnej świątyni. I nikt nie może odwrócić biegu wydarzeń. Sprawić, by nie było się stało to, co się stało. Teraz można tylko pieczołowicie sklejać kawałki. I nie uniknie się frustracji na widok rys i pustych miejsc po fragmentach, których zabrakło. Nie uniknie się poczucia braku. Można okłamać świat, jak zrobił to Evans zalewając betonem ubytki w minojskich pałacach. Można niemal z niczego odtworzyć warszawską Starówkę. Ale to nigdy nie będzie to samo. Pamięć o tym frustruje.
Dlatego nawet po niezwykłym doświadczeniu jakiejś cudownej świeżości można się obudzić z ołowianą kulą w żołądku i pytaniami, czy się uda i czy warto. Czy zlepiony ze szczątków dzbanek będzie jeszcze kiedyś nosił wodę? Czy w murach nowej starówki zagości klimat historii? I można znów popatrzeć starym spojrzeniem niewidzącym całego naczynia, jego kształtów i barw, ale skupionym na rysach i brakach. I znów tylko ode mnie zależy, czy nazwę ten posklejany przedmiot cennym dzbanem, czy bezwartościowym złomem.

7 lis 2009

frustracja

przetrwać. przejdzie.

nowe oczy

Bywają chwile takiego zdumienia i zachwycenia, gdy świat zdaje się widziany po raz pierwszy w życiu. Jest wtedy niezwykle wyraźny, bliski, przyjazny i intensywny. Żywy. Ale do tego trzeba naprawdę dostać nowe oczy. Albo raczej je "założyć", bo dostało się je w pakiecie już na początku przygody. I to naprawdę fascynujące poczuć się zupełnie wolnym. Wolnym od lęków i od własnej wyobraźni. Pomyślałam dziś, że cokolwiek stanie się jutro, nie zapomnę już nigdy tego uczucia. Nie zapomnę już nigdy, że tak można. I że to tylko ode mnie zależy.

5 lis 2009

"Wyglądasz pięknie" - powiedziała mi dziś pewna urocza osoba posługująca się niekiedy pseudonimem Kotus Tłustus. "Nie żebyś kiedyś wyglądała jak zdechła sałata, ale teraz naprawdę świetnie. Skąd ta zmiana? Czyżby jakaś nowa miłość?" - dopytywał Kotus T. "Nic z tych rzeczy" - odpowiedziałam - "i pewnie właśnie dlatego". Bo rzeczywiście, moje zakochania (a jak już kiedyś napisałam - tak samo nie umiem się zakochiwać normalnie, jak Taka Jedna) raczej sprawiały, że marniałam w oczach. Pewnie dlatego, że zawsze i nieodmiennie były bezwzajemne. Ale teraz po ostatnim złamaniu serce zrosło się bez śladu, a ja nawet nieco przytyłam, co natychmiast raczył odnotować mój Kum Profesor. Na miejscu dawnego zauroczenia nie pojawiło się żadne kolejne. I wygląda na to, że są pustki, które natura całkiem nieźle toleruje. Jeśli faktycznie wyglądam niezgorzej, to mam na ten fenomen tylko jedno wytłumaczenie: to musi być efekt zaprzyjaźniania się z samą sobą.

Heandel zamiast Verdiego

Ponieważ bilety na premierę Traviaty są już wszystkie zarezerwowane od ponad miesiąca, wpadłam na pomysł, by szlagierową operę romantyczną zastąpić operą dawną. Zamiast szlachetnej prostytutki wymyślonej przez Dumasa syna będzie król Persów. Kserkses Haendla w Filharmonii Narodowej.
Tymczasem remontowe sprawki i ogólne niechcenie sprawiło, że odłogiem legł Sobieski i jego dokonania opisane przez niejakiego Duponta. Muszę się zabrać z kopyta do tego tekstu, zwłaszcza że od wczoraj mam już w moich ruinach prąd. Jeszcze tylko pozbierać folie malarskie z pokoju, posprzątać, zamieszkać i wziąć się intensywnie do roboty.
En passant muszę przyznać, że uczenie łaciny jedenastoletniego Hindusa ma nieoczekiwane zupełnie walory. To świetna okazja, by szlifować angielski. Ogólnie pozytywów jest sporo i aż mi dziwnie z tym, że nie mam się na co użalać.

29 paź 2009

o rozmiarach bukietów

Czy naprawdę sądzisz, że bukiety z drzew przewiązane ptasimi lotami to najstosowniejszy podarunek? Klejnoty z deszczu i szale z jesiennej mgły? Wiesz przecież, że wolałabym normalny pęczek stokrotek. I takie zwykłe ludzkie wyrazy uczuć. Ta Twoja ponadwymiarowość ma oczywiście swój urok. Jest oszałamiająca, ale również kłopotliwa. Wydajesz się jednak liczyć, że dorosnę do tych bukietów z drzew. Że wyjdę poza dziecinne oskarżenia i pretensje. To nadal oszałamia i nawet nieco przeraża. Ale też i zachwyca. Chyba ten Twój pomysł zaczyna mi się podobać.

romantyczne ruiny

I tak oto stałam się posiadaczką zdemolowanego apartamentu. Na nazwę modnego "loftu" nie zasługuje on jednak, bo nie jest poprzemysłowy. A i powierzchnię ma trochę za małą. Ale obnażone do cegły ściany i obnażona do betonu podłoga robią wrażenie bardzo loftowe. Dobra nowina: mam kibel. No to w sumie da się już tam zamieszkać. Koczowniczy tryb życia zdecydowanie mi się przejadł. Chcę wrócić do siebie, nawet jeśli to "u siebie" jest - jak powiedział Miły Człowiek - "nienormalne". Ruina ma szansę na dłuższą egzystencję, gdyż kwestię pana Remonciarza rozwiązałam bardzo ostatecznie. Słuszność decyzji potwierdziły - już po jej podjęciu - liczne znaleziska w postaci opakowań po piwie i Balsamie Kresowym zaśmiecających moje urocze rumowisko. Perspektywa dalszych prac nad przystosowaniem "loftu" do bardziej cywilizowanego trybu życia - wymagającego na przykład wanny - jest mglista. Wczoraj odbyłam rozmowę z pierwszym kandydatem na Nowego Remonciarza. Pan Stanisław zażyczył sobie kwoty, która nieco mnie przerasta. Mam do wyboru: albo liczyć na to, że któryś kolejny kandydat okaże się tańszy, albo robić dalszy remont po kawałku, co przedłuży mi niewątpliwie czas mieszkania wśród ruin. Czyż to nie romantyczne? Może nauczę się straszyć i zacznę robić karierę jako biała dama.
A tymczasem mamy jesień. Moja ulubiona pora roku. Niektórzy mają depresję, a ja wręcz przeciwnie. Mam impresję i ekspresję. Chodząc wieczorami ulicą Rozbrat, do łez wręcz zachwycam się blaskiem latarń wśród jesiennych liści rozpraszającym się miękko na smugach mgły. Uwielbiam taką pogodę jak teraz, uwielbiam te długie wieczory. W takiej mglistej ciemności rozjaśnianej miejskimi światłami czuję się przytulnie, bezpiecznie i zacisznie. Mieszkanie w ruinach w taki czas kojarzy mi się bardzo pozytywnie i nawet nie martwię się tym, że remont potrwa długo i będzie sporo kosztował.

23 paź 2009

stanowczość i pewna doza łagodnej brutalności

Zdaniem Samprasarany posiadam te cechy. Ku memu miłemu zdziwieniu. Będą mi jutro bardzo potrzebne, gdyż zamierzam przeprowadzić rozmowę na szczycie z panem Remonciarzem. Dowie się on, że ponieważ płacę, to wymagam. A jeśli wymagań spełniać nie chce, to może oczywiście zrezygnować z dalszych prac w moim mieszkaniu. A wszystko dlatego, że nie życzę sobie, by na nierówną ceglaną ścianę postawioną w latach 50tych przyklejał płytę gipsową, a na niej glazurę. Zamiast tego życzę sobie przyzwoitej zaprawy wyrównującej. Dla niego to więcej roboty, ale dla mnie gwarancja, że mi po roku ściana nie runie. Jest oczywiście ryzyko, że pan R. się nie wywiąże. I przyjdzie mi jeszcze dłużej siedzieć na walizkach i prowadzić koczownicze życie. Ale za to, jak mi podskoczy współczynnik stanowczości! Gra chyba warta świeczki. Jeszcze się okaże, że negocjacje z nieodpowiedzialnymi "fachowcami" mogą pełnić rolę treningów asertywności. O dalszym rozwoju wydarzeń na froncie robót będę informować na bieżąco. Tymczasem muszę jeszcze wyznać, że mam w tym wszystkim sporo szczęścia, gdyż o planach z płytą gipsową poinformował mnie pan Elektryk - stary znajomy i bardzo porządny gość. Jak widać są "fachowcy" i fachowcy.

22 paź 2009

antidotum acediae

Demon acedii niezawodnie jest pająkiem. A konkretniej tarantulą. Wniosek ten wynika z obserwacji, że działa na niego antidotum tarantulae czyli tarantella. Na przykład ta:

są takie dni

gdy bardzo trudno być dzielną. I traci się nadzieję, że się wygra tę swoją własną samotną walkę. Demon acedii jest wtedy tuż. I spija łzy.

20 paź 2009

praca u podstaw

Moje koczownicze życie trwa. Jutro panowie elektrycy będą zmieniać instalację w tym mieszkaniu, które jest prawnie moje od lat kilkunastu, faktycznie moje od kilku miesięcy, a psychicznie moje stanie się - mam nadzieję - jakoś w połowie listopada. Tymczasem przemieszkuję na nadwiślańskiej skarpie, na torbach i walizkach. Wieczorami obsiewam farmę i robię kolejne poziomy w mafii. Dni, pomimo jesiennego spleenu, upływają mi w dość dobrym nastroju. Powolutku zaczynam zaprzyjaźniać się z życiem. Tym moim. Oswajam swoją historię i siebie samą mając nadzieję, że pewnego pięknego dnia poczuję się ze sobą naprawdę świetnie. Sprawa jest najwyższej wagi, bo z sobą mam wszak przeżyć resztę lat. Na dzień dzisiejszy przyszłość jawi mi się dość mgliście, ale najcenniejsze jest to, że się jej nie boję. Już nie. Wiem, że sobie poradzę. Póki co oczekuję dnia, gdy znów wprowadzę się do siebie. Do wyremontowanego mieszkania, dopasowanego do mnie. To jedna z miłych rzeczy, które sama sobie sprawiam. By to wszystko, co jest, nie przestając tym być, stało się wszystkim przyjemnym zamiast - jak dotąd - być wszystkim bolesnym.

18 paź 2009

porozmawiajmy o "Nas"

Cóż mam rzec? Że jesteś nie do pobicia? Że wciąż, po tylu latach, potrafisz mnie jeszcze zaskoczyć? To wszystko banały. Niemniej jestem pod wrażeniem. Nasz prywatny kryzys nie został chyba jeszcze zupełnie zażegnany, ale dowiodłeś, że mnie słuchasz. To dużo. Naprawdę chcę dać Nam szansę. Choć nie ma we mnie zapału. Ani wiary. O miłość nawet nie pytaj. Ale chcę spróbować. Wiesz, że tylko dlatego jeszcze do Ciebie mówię, tylko dlatego przychodzę do Ciebie i tylko dlatego umawiam się z Ojcem B. Na czwartek. Będziesz miał znów okazję coś dla Nas zrobić.
Zaskoczyłeś mnie dziś pozytywnie. Usłyszeć z ambony echo moich własnych myśli to dużo. Zwłaszcza, gdy te myśli bynajmniej nie są cytatami z Pisma. A nawet wydają się iść w przeciwnym do uświęconego tradycją kierunku.
Zaskoczenie ma jednak drugie dno. Bo jeśli faktycznie potwierdzasz moje intuicje, to wyznaczasz mi schadzkę raczej w parku niż w kościele. Nie powiem, żeby mi z tym było źle. Wręcz przeciwnie. Ale też - paradoksalnie - łatwiej mi przez to do Ciebie przychodzić. Szczególnie na Freta. Tam, gdzie nie czuję się atakowana i dobrze mi być sobą.
No i chyba chcę Ci podziękować. Za to, że jednak chyba Ci zależy, skoro na tyle się zgadzasz. Może jednak nie jest jeszcze z Nami tak źle...

16 paź 2009

"nasz los w naszych rękach"

Historia nie jest czymś obiektywnym. Niektórzy posuwają się wręcz do twierdzenia, że w ogóle nie istnieje. Jest bardziej w naszych głowach, niż w "realnym świecie", czymkolwiek by był ów "realny świat". Pewnie dla badacza historii takie tezy brzmią niesympatycznie, bo stawiają pod znakiem zapytania sensowność jego pracy. Do niczego takiego jednak nie zmierzam. Myślę bowiem teraz raczej o historii w skali bardzo mikro. O mojej własnej historii, która jest bardziej konstruktem myślowym, niż realnym pasmem zdarzeń. Nie to, by zdarzeń nie było naprawdę. Były. Zdarzenia i zderzenia z rzeczami i ludźmi. Skrzyżowane spojrzenia, zamienione słowa, czasem nawet otwarte serca. Ale splecenie się tych faktów w "pasmo", w jeden obraz, jest już dużo mniej rzeczywiste. Wśród morza zdarzeń i zderzeń żadne nie są ważniejsze lub mniej ważne, jeśli ja im wagi nie nadam. Póki ich nie nazwę, mijają tak niezauważone, jakby ich wcale nie było. I naprawdę: nie zapisując się w pamięci odchodzą w niebyt. W nieskończoności zdarzeń i zderzeń żadne nie mają głębszego sensu, jeśli ja im sensu nie dopiszę. Choć zatem same fakty są często ode mnie niezależne, ich zaistnienie w mojej głowie, ich ranga, miejsce na obrazie, oraz ich przesłanie - za to wszystko odpowiadam tylko ja. Dlatego rzeczywiście jesteśmy kowalami naszych losów. I czy z tych samych zdarzeń zbudujemy komedię, czy epos, od nas tylko zależy. Przy pomocy tych samych farb możemy namalować portret lub martwą naturę. Zmieniając sposób dostrzegania, oceniania i interpretowania faktów całkowicie zmieniamy więc treść naszej mikro historii. Odkrywanie, że ode mnie samej zależy dużo więcej, niż kiedykolwiek sądziłam, ma w sobie coś zachwycającego i przerażającego zarazem. Jak każdy rodzaj wolności.

13 paź 2009

takie sobie myśli

Dawno nie pisałam. Niektórzy pytają, czemu. Powodów znalazłoby się kilka i, szczerze mówiąc, nie chce mi się nawet za bardzo wnikać, który z nich jest prawdziwszy. Ostatnio oprócz pracy, remontu i gier na fejsbuku zajmuję się rozmyślaniami na dziwne tematy. I obserwuję, jak zmienia się moje patrzenie na świat i moje samopoczucie. Tak dobrze dawno się już nie czułam. Pewnie są wśród czytelników osoby, które chciałyby usłyszeć, że to szczególna łaska i szczególny dar od Pana B. Ale ja tego powiedzieć nie potrafię. Zmiany na lepsze, które u siebie dostrzegam, nie mają bowiem w sobie nic nadprzyrodzonego. Czuję się trochę jak średniowieczny rolnik, który wyjaławiał własne pole obsiewając je rok rocznie pszenicą i dziwił się, że plony coraz mniejsze. Dopatrywał się w tym kary boskiej i innych takich, na pielgrzymki chodził, świece przed figurami palił, a pole jak jałowiało, tak jałowiało. Aż tu pewnego dnia przyszedł agronom i nauczył kmiecia trójpolówki. Jeśli kogoś dziwią te rolnicze metafory, to niech weźmie pod uwagę, że na Farm Ville mam właśnie 30 poziom.
Jasne - rzekłby teolog - lecz to przecież Bóg sprawił, że trójpolówka działa, Bóg stworzył agronoma i umożliwił kmieciowi spotkanie z nim. Ale w takim razie Tenże Bóg też sprawił, że wcześniej chłopu ziemia jałowiała, a zamiast specjalistów przychodzili doń szarlatani. Jeśli być wdzięcznym za naturalne dobro i to za naturalne zło słusznie jest mieć żal. I odwrotnie: jeśli za krzywdy zadane przez ludzi nie Boga mamy winić, lecz wolną wolę naszych bliźnich, to i za dobro, które nas od nich spotyka, im, nie Bogu, należy się podzięka. Z metafizycznego punktu widzenia, to On jednak jest źródłem dobra. Jak niedawno nam przypomniano: "nikt nie jest dobry, tylko Bóg". A jednak to od naszej wolności zależy, czy zaczerpniemy z tego źródła, by nieść dobro innym, a zwłaszcza samym sobie. Jego dobro jest do naszej dyspozycji. I nic w Jego nastawieniu się nie zmienia. Dostaliśmy wszystko, by być szczęśliwi i uszczęśliwiać innych. A jednak tego nie robimy. Jemu, jako odwiecznemu źródłu Dobra należy się więc cześć. Ale dystrybucja tego dobra dzieje się na naszym, ludzkim poziomie. W obrębie praw natury (do których zaliczam też prawa psychologii). Bez naszego własnego wysiłku nie uda nam się z Dobra skorzystać. Jemu pozostaje poziom "meta". Niewzruszoność neoplatońskiego Absolutu.

5 paź 2009

coś się kończy, coś się zaczyna

Tak mawiał mistrz Sapkowski. Mnie się skończył ostatni (ale jakże miły) epizod wakacji: las, Miły Człowiek, Gościnny Leśniczy, ogniska pod gwiazdami i gra w Boticellego. Smutno, że się skończyło, zwłaszcza że to, co się zaczyna wygląda na dzień dzisiejszy nieco upiornie. A więc po pierwsze demolka. I już z tą demolką problemy. Niestety nie wyrobiłam się z demolką latem i przyszło mi stanąć oko w oko z problemem pod nazwą "sezon grzewczy". Gdy kaloryfery były puste, odcięcie jednego z nich, który ma zmienić lokalizację, nie stanowiłoby trudności. Teraz, jeśli na dwie godziny spuszczą wodę z grzejników, to uczynni sąsiedzi nie omieszkają zrobić burdy. Dlatego też żaden fachowiec nie pali się do cięcia rurek bez zgody administratora. A administrator zgodzić się nie chce, póki nie przyjdzie i nie sprawdzi, co ja takiego chcę w tym moim mieszkaniu robić. Stosowną dawkę stresu mam więc już na wstępie zapewnioną.
Po drugie zaczyna się rok akademicki. I zaczyna się od perspektywy biegania nie 10 minut, a prawie pół godziny od przystanku metra do leśnej uczelni. Bo szanowne Miasto wstrzymało ruch tramwajowy na interesującym mnie odcinku. Czyli jutro pobudka przed świtem, żeby zdążyć. Chyba będę musiała zasiać coś długotrwałego na farmie, bo mogą być kłopoty z codziennym żniwem.

28 wrz 2009

"Lalka" - F93

"Bo ja się nie umiem normalnie zakochiwać" - powiedziała Taka-Jedna. Zdziwiłam się. Co to znaczy "normalne zakochanie?" Powoli rozplątuję tę zagadkę i zdziwienie powoli znika. W fachowym języku jest takie urocze słówko "współuzależnienie". Które z zakochaniem (takim, jakie powinno być; a jakie powinno być, to chyba się intuicyjnie wyczuwa) nie ma wiele wspólnego, a jednak - o paradoksie - nagminnie jest z nim mylone. Zwłaszcza w literaturze.
Oto bowiem w Dwójce Subiekt Rzecki mówi, że Wokulski się chyba nigdy nie ożeni. Tyle panien chce się za niego wydać, a ten się ślepo zapatrzył w Izabelę. Jakby było w co. Przecież każdy z nas czytając głową kręci i nadziwić się nie może temu "zakochaniu". W cudzysłowie, bo to właśnie chyba raczej współuzależnienie było. Zakochanie - to jedna z tych prawd, które intuicyjnie wyczuwamy - NIE powinno być destrukcyjne.
Skąd się to zatem bierze, że mając pod bokiem wspaniałych ludzi, w których szczęściem byłoby się zakochać, lokujemy nasze uczucia tak beznadziejnie? Literatura by chciała włączyć ten fenomen do samej istoty zakochania. Co czyniłoby z tego ostatniego po prostu chorobę. Jedną z odmian autoagresji: oto teraz zaplączę się emocjonalnie w jakiegoś drania i zapłacę cenę wysoką (może nawet najwyższą) i nikt nic na to nie poradzi, bo "serce nie sługa." No, bzdura jakaś i tyle...
Pracując nad sobą od pewnego czasu odkrywam pobudki tej autoagresji, tych reakcji, o których cyniczny Valmont powiadał: "c'est plus fort que moi" (ale on akurat wtedy bezczelnie kłamał). U mnie to się nazywa F93. I wszystko jasne. Ja też nie umiem się "zakochiwać normalnie", tylko zawsze destrukcyjnie (głównie autodestrukcyjnie). Biurokraci skodyfikowali takie stany i ponadawali im numerki. W szczególności interesują mnie tutaj Zaburzenia zachowania i emocji rozpoczynające się zwykle w dzieciństwie i w wieku młodzieńczym Kody od F90 do F98. Nie będę przepisywać długich definicji. Kto chce, może sobie pogooglać.
Wiem zatem, co mi jest. F93.
Ale co jest Takiej-Jednej? A co Wokulskiemu?
Trudno zdiagnozować, ale jak się zastanowić, to chyba większość romantycznych literackich zakochań to zwyczajne zaburzenia. Chyba czas to sobie wreszcie powiedzieć i nie wierzyć poetom w kwestiach definicji miłości i zakochania.

25 wrz 2009

leczenie

No to ja może coś napiszę. Bo ostatnio wypadłam z rytmu. Hic et nunc spod znaku diadochów strzelających do siebie z najnowocześniejszej broni mafijnej, a w przerwach uprawiających marchewkę - oto wirtualny światek, który sobie stworzyłam. Ale żeby nie było: dzieje się też sporo w realu, choć real to bardziej wewnętrzny niż zewnętrzny.
Chyba pora na rodzaj coming outu: w ramach psychoterapii odbyłam ostatnio pięciodniowy trening. I uwierzyłam. Wreszcie uwierzyłam, że naprawdę jestem DDA (okazało się, że mądrzy ludzie mieli rację: to można zorganizować również na trzeźwo). I, co ważniejsze, uwierzyłam, że to nie jest nieodwracalne. Że mogę przestać widzieć świat na czarno. Czasem rozglądając się wokół siebie odkrywam ze zdumieniem barwy życia. Które - to odkrycie wręcz kolumbowe - naprawdę może być fajne! I nawet przestałam się martwić tym, że zabieram się za siebie będąc w wieku tak bardzo już popoborowym.
Ogólnie zatem jest coraz lepiej, choć pewnie "nawroty" mnie jeszcze czekają. Najważniejsze, że wiem już teraz, jak bardzo warto. Wszystko warto!

11 wrz 2009

soja

Soja jest dobra, bo rośnie dość szybko, daje 2 XP i ma interesujący stosunek ceny do zysku: sprzedaje się ją za 4 razy więcej monet niż kupuje. Ale Samprasarana twierdzi, że aż tak opłacalna ta soja nie jest (bo skonstruowała inny przelicznik - dlatego tak twierdzi i niewykluczone, że ma rację) oraz że dostaje się ribbony za płodozmian i w ogóle różnorodność. A szkoda, bo już myślałam, że zostanę największym producentem soi na Farm Ville. Ale widać twórcy FV nie popierają monokultur. Nie pracowali przecież w kołchozach.
Poza tym warto wiedzieć, że nie warto kupować drzew i zwierząt, bo te są przedmiotem wymiany dobrosąsiedzkiej. Do ut des i tak się ten interes kręci. Jak się dorobię 25 tysięcy monet, to ekspanduję sobie farmę. (O! słownik bloggera zna słowo "ekspandować", no, no... A ja już myślałam, że pozwalam sobie na wstrętne nowotwórstwo słowne).

A w tym wszystkim chodzi o to, że nie tylko zabijam wirtualnych mafiozów (mam na koncie już ponad 50 trupów; ale sama też już bywałam zabita, więc bez paniki: życie odrasta powoli, ale odrasta; a jak się ma kasę na koncie, to można sobie je odkupić) i szmugluję broń do Rosji, ale od czasu do czasu zajmuję się dość monotonnym oraniem i zasiewaniem grządek. Gdyby nie to, że sztafaż nowoczesny, mogłabym się uznać za starożytnego Rzymianina - rolnika i żołnierza w jednym.

5 wrz 2009

mafia wars

Ci sono.
Między wojnami diadochów, wojnami Sobieskiego i wojnami na argumenty nad "quaestiones disputatae" będę się teraz zajmować wirtualną wojną mafijną.
Na dodatek niegdysiejszy student pyta mnie w mailu o terminologię militarną z czasów wojny stuletniej.
No i co? Nie na darmo tata był historykiem wojskowości.

31 sie 2009

niedziela

Zabierałam się do tego jak pies do jeża. Odwlekałam i znajdowałam różne usprawiedliwienia. Ale w rzeczywistości po prostu wcale mnie nie ciągnęło, by przed kratkami konfesjonału wyznać, że - zupełnie głupio - obraziłam się na Pana Boga. Ale w końcu się przemogłam. Nie będę ukrywać, że nieco zawstydzenia i zazdrości wywołał u mnie ostatni wpis To-Mówię-Ja. W ogóle jak czytam To-Mówię-Ja, to żółć mnie z zazdrości zalewa, bo ja też tak chcę! Ale co tam... każdy ma swoje życie i wcale nie wiadomo, czy jak bym tak miała, to by mi się podobało.
Wracając do "adremu", jak to się czasem mówi, zdecydowanie się na spowiedź nie jest niczym aż tak specjalnym, by poświęcać temu wpis na blogu. Ale to, co się dostaje w zamian, okazuje się czasem tak wyjątkowe, że aż dech zapiera. Skoro chciałam wiedzieć, czy On w ogóle mnie słucha i czy w ogóle się mną przejmuje, to się dowiedziałam. Dostałam do ręki twardy dowód, jak Sam Vimes, gdy mu w "Night Watch" podrzucili papierośnicę - prezent od Sybill. I mam nadzieję, że jak Samowi pomoże mi on pamiętać, co jest indicativem a co tylko optativem.

29 sie 2009

o kondycji, honorze i życiu w necie

No i tak jakby po wakacjach... Września nie ma, a ja już z powrotem w sieci. A to wszystko przez wybryki własnego organizmu. Wyprawa z plecakiem w Małą Fatrę na Słowacji okazała się mnie przerastać. Została plama na honorze, obawy co do własnego zdrowia no i powrót do netu. Co z tego, że za oknem Korbielów? Po pierwsze deszczowy, więc i tak nigdzie nie pójdę. Po drugie gdzie będę łazić sama? A po trzecie spuchły mi nogi. Możliwych wyjaśnień jest kilka:
1. Dotychczas albo chodziłam z ciężarami, albo wspinałam się po górach, ale w moim długim życiu nie przytrafiło mi się dotąd połączenie tych dwóch sportów. To był pierwszy raz. I chyba będzie ostatni. Skoro za młodu do tego nie przywykłam, trudno oczekiwać, że nagle na starość się zrobię atletką.
2. Rok nie ruszania się sprzed kompa swoje robi i kondycja pozostawia do życzenia. Gorzej, że skutkiem tego znów na powrót ląduję przed kompem.
3. Może te opuchnięte nogi o czymś świadczą i pora się po prostu wybrać do lekarza? Złe krążenie, słabe serce... warto by się przebadać.

Jakby nie patrzeć - oto znów komp, znów net i znów wojny diadochów. Nie powiem: żałuję, że zamiast 6 dni spędziłam na szlakach tylko 3. Niemiła to porażka i trochę uwiera. Ale nie będę też ukrywać, że powrót do netu przykry nie jest. Uzależnienie. Jak nic.

21 sie 2009

wakacje

Dla mnie zaczną się jutro. Takie prawdziwe, czyli bez klepania w klawiaturę. Cały tydzień z daleka od komputera, od netu, od pogawędek z Miłym Człowiekiem i Samprasaraną. Tydzień łażenia z plecakiem po górach, spania w schroniskach i zapominania, że gdzieś kiedyś były wojny diadochów i wojny Sobieskiego. Bardzo pacyfistyczny tydzień. Najważniejsze to zgnieść w zarodku wszelkie wyrzuty sumienia, że przekłady nie pokończone. Bo chodzenie po górach ze skrupułami w duszy to jak chodzenie z kamieniami w butach. Co zresztą wynika z etymologii. Krótko mówiąc - niewygodnie. W tym roku wakacje mają tydzień i ten tydzień trzeba maksymalnie wykorzystać. Bo już tydzień kolejny znów spędzę przed monitorem. Poranki z Tomaszem z Akwinu, a popołudnia z diadochami.

Jutro o świcie wymarsz. Najpierw do Krakowa. Samochodem, komfortowo i w doborowym towarzystwie Ojca Michała. A w poniedziałek pociągiem na Słowację. Może w międzyczasie zabiję Eumenesa kończąc w ten sposób kolejny rozdział. Tymczasem ostatnie pranie wysycha na werandzie, kot odniesiony do mamy, plecak na wpół spakowany. I pobudka o 4.00. To teraz już chyba czas na sen. Do zobaczenia we wrześniu!

20 sie 2009

niteczki i supełki

Dla bystrych oczu, dla zręcznych, szczupłych palców, dla cierpliwości. Rozwiązywanie tego, co się bez sensu zadzierzgnęło. Powoli i wytrwale. Bez tej całej hucpy z mieczem, a la Aleksander. To się da rozwiązać. Nie trzeba zaraz ostrych narzędzi. Trzeba chcieć. I trzeba mieć cierpliwość. Dużo cierpliwości. Aleksander jej nie miał. Nie miał też czasu, bo Azja wielka, a życie krótkie. Ja nie mam żadnych Azji do zdobywania, a jeśli wierzyć chiromancji, to powinnam dożyć setki, choć niezbyt fajna to perspektywa. Czas zatem jest. Bo w sumie gdzie mam się spieszyć? Aleksandra już przeżyłam i w moim wieku dochodzi się do wniosku, że pośpiech jest najmniej potrzebną w życiu rzeczą. Gorzej, że brak mi cierpliwości. Bo jak te supełki ciągną i się zaciskają, to aż świerzbi, by rwać i ciąć. Ale to się musi dać rozplątać. Musi.

na kozetce

Drugi-Koniec-Świata mądrze gada. Nasze rozmowy dają mi sporo do myślenia. Wczoraj zaczęłam się zastanawiać nad kwestią kontroli i manipulacji. Które ja usiłuję stosować. I nad tym, że boję się sytuacji, w których kontrolować nie mogę. No to mam się czemu przyglądać...

19 sie 2009

ulica Wspomnień

Wczoraj wspominaliśmy lata szkolne i przedszkolne. Numery, które robiliśmy innym, i te, które inni nam robili. Krzywdy zaznane od niekompetentnych i złych nauczycieli i wychowawców oraz własne sposoby na życie, które wtedy mieliśmy.
Z reakcji Kwiatuszka wyłowiłam coś zupełnie zaskakującego. A mianowicie, że moje ówczesne zagubienie w rzeczywistości może być godne pozazdroszczenia. Niefrasobliwość, nieprzywiązanie do spraw uznanych za nieważne, swoboda przebywania we własnym świecie.
Choć wiem, jaka była cena, chyba faktycznie muszę przyznać, że było warto.
Warto było dostawać dwóje i tróje, permanentnie nie odrabiać prac domowych i nigdy nie pamiętać o klasówkach. Chodzić do szkoły z myślą, że idę by spotkać koleżanki i kolegów, a nie by się uczyć fizjologii wieloszczetów i danych wydobycia węgla z ostatnich pięciu lat. Z perspektywy czasu widzę, że choć próbowano mego zwariowanego ducha spętać lękiem, udało im się tylko częściowo. Jakieś więzy nałożyli, ale nie zdołali złamać.
Ten zupełnie nowy komentarz do moich szkolnych lat napawa mnie dziś dziwną siłą i optymizmem. Zwłaszcza, że to wszystko, czym mnie straszyli, było straszne wtedy, w mojej wyobraźni. Dziś przecież wiem, że realnie straszne nie jest.

18 sie 2009

noc

Znów bezsenna. Przysypiać zaczęłam dopiero po burzy. Jak już się wyhuczało i wylało. Wcześniej tylko się przewracałam z boku na bok. Czy ta bezsenność stanie się regularna? Jeśli tak, to muszę się nauczyć ją zagospodarowywać. Wstawanie o 1 nad ranem do kompa w celu popchnięcia tłumaczenia naprzód wciąż lekko szwankuje, bo leżąc ciągle mam nadzieję, że lada moment zasnę. Strasznie irytujące jest tracenie czasu na bezsenność.

17 sie 2009

ołów

Ołowiana kula gdzieś w brzuchu. W środku. Aha, czyli witaj Lęku. Dawnośmy się nie widzieli. No i czego? Na jaki temat tu jesteś?
Jak zwykle mówisz: "Nawaliłaś i zostaniesz ukarana. Jeszcze zobaczymy jak. Coś się wymyśli i to będzie bolało. A wiesz, co zrobiłaś? Nie wiesz! No to masz o czym pomyśleć. A kara będzie..."
Zachodzę więc w głowę. Za co ten lęk? Za który grzech? Trochę się ich nazbierało różnych. Przeciw Bogu, przeciw ludziom. Jak się dobrze przyjrzeć, to wszystkie te różne grzechy dają się sprowadzić do niespełniania oczekiwań. Nie byłam taka, jaką chcieli, bym była. Nie robiłam tego, czego się po mnie spodziewali. Ten Bóg i ci ludzie. Nie stanęłam na wysokości zadania.

Gorzej.
Nie byłam taka, jaką sądziłam, że chcą, bym była.
Nie robiłam tego, co sądziłam, że się po mnie spodziewają.

W miarę komplikowania składni upraszcza się - wbrew pozorom - wewnętrzne zapętlenie.
I zaczyna przezierać mechanizm. Mechanizm ALIBI ET ALIQUANDO.
Czyli demon acedii znów mnie dorwał. W którym momencie? Czy przedwczoraj wieczorem, gdy w Dusznikach Aleksander Gavryluk zagrał na bis marsz weselny Mendellsohna Bartholdy'ego? Być może.

W jednej chwili po prostu przestałam być HIC ET NUNC i zaczęłam żyć w optativie i irrealisie (nawiasem mówiąc powinien istnieć też okres warunkowy "paenitentialis" dla wszystkich zdań typu: "ah, gdybym była wtedy nie poszła, to ...").
A gdy już się ześlizgnę z wąskiej krawędzi indicativu, to wszystko zaczyna się sypać. Zamiast po prostu żyć wewnątrz własnej opowieści próbuję się dopasować do którejś z ról w historiach cudzych. Gorzej: w historiach, które sama dla innych wymyślam. W rzeczywistości bowiem nie wiem wcale, jakie narracje żyją w głowach innych ludzi. Ale próbuję je sobie wyobrazić i w nich zamieszkać, tak jakbym się obawiała, że jeśli nie dostanę roli w czyimś teatrzyku, to po prostu zniknę. Zapominam, że w realnym HIC ET NUNC rozwija się moja własna, najprawdziwsza historia. A życie poza indicativem jest po prostu straszne. To jest miejsce, w którym lęgną się wszystkie potwory z dziecięcych koszmarów. To jest miejsce, w którym spełniają się życzenia i realizują sny. Kto czytał Pratchetta i Lewisa, ten wie, że to nie oznacza bynajmniej nic fajnego. Trudno się więc dziwić, że od przebywania poza indicativem rośnie mi w brzuchu ołowiana kula.

16 sie 2009

królowie popu

Zacznijmy od tego, że pop kręci mnie zdecydowanie mniej niż inne rodzaje muzyki. Konkretnie najbardziej kręci mnie muzyka klasyczna (a w niej najbardziej muzyka dawna a także opera), potem niektóre rodzaje folku, muzyki etnicznej i starego jazzu bądź bluesa. Pop zdecydowanie dużo mniej, choć nie mogę powiedzieć, bym miała na niego alergię.
Natomiast dość ważne jest w moim przekonaniu zdanie sobie sprawy, że pop (i mam tu na myśli "muzykę pop", a nie szeroko rozumianą popkulturę) jest zjawiskiem, którego nie da się sprowadzić do definicji "muzyki". W znacznym bowiem stopniu granice "muzyki" rozsadza, czy też przekracza.
Tak zwana "muzyka pop" to cała machina, w której świat dźwięków (melodia, instrumentalizacja, śpiew) stanowią tylko jeden z wielu elementów i - moim zdaniem - wcale nie przeważający. Trochę tak, jak w spocie reklamowym reklamowany produkt. Jest on konieczny, jako pretekst dla spotu, spot kręci się wokół niego i celem tego wszystkiego jest, by widz zapamiętał, że ten produkt jest lepszy od innych. Ale sam spot reklamowy jako mini utwór filmowy zawiera mnóstwo innych elementów: aktorów, muzykę, tekst, obrazy... I to te elementy decydują o tym, czy spot reklamowy jest dobry, czy zły. Te elementy, a nie reklamowany produkt.
I takim samym zjawiskiem jest w moim przekonaniu "muzyka pop". Owszem: na dnie wszystkiego jest muzyka. Dany utwór muzyczny (najczęściej o minimalnie skomplikowanej linii melodycznej, bardzo uproszczonej instrumentalizacji i niezbyt wysublimowanym wykonaniu wokalnym) jest pretekstem do całej reszty. A ta cała reszta to: wygląd, sposób bycia, ubierania się i zachowania wykonawców utworu - i to zarówno na scenie jak i poza nią - rozliczne elementy wizualne w postaci teledysków, choreografii (w teledyskach i na koncertach), bardzo kosztownej scenografii i bardzo starannej reżyserii pojedynczych koncertów i całych tras koncertowych, no i wreszcie reklama, której niemałą część stanowią informacje o życiu prywatnym wykonawców, oraz umiejętne skandalizowanie.
Gdyby te pozamuzyczne elementy nie były istotne w "muzyce pop", nikt nie wydawałby na nie ciężkich milionów dolarów. W widowisku jakim jest "koncert pop" utwór muzyczny jest najprawdopodobniej najtańszą tego widowiska częścią.
Różnica między "muzyką pop" a na przykład muzyką Chopina naprawdę nie sprowadza się tylko do kwestii formalnych z dziedziny muzykologii. Gdy fani Chopina przychodzą na koncert posłuchać takiej Marty Argerich, to widowisko jest żadne: przestrzeń, fortepian i kobieta na taborecie. Wspomniana Argerich nie nagrywa teledysków, nie musi robić operacji plastycznych i się odchudzać i nikogo nie obchodzi, z kim ona śpi. Bo w tym zjawisku socjologicznym, jakim są koncerty muzyki Chopina, chodzi tylko i wyłącznie o muzykę. W "muzyce pop" chodzi w równym (przynajmniej) stopniu o całą resztę.
Dla mnie zatem nie ulega najmniejszej wątpliwości (i moim zdaniem dowieść to jest łatwo), że "królami popu" nie zostają bynajmniej ci, którzy tworzą najlepszą muzykę i najlepiej ją wykonują, ale ci, którzy najumiejętniej wykorzystują wszystkie wspomniane wyżej elementy, a zwłaszcza ci, którzy się najlepiej orientują w trendach na rynku.
Pewnie to wszystko, co tu napisałam, to straszliwy truizm i szkoda na to klawiatury, ale ponieważ wygląda na to, że jak próbuję dyskutować o popie, to nikt nie rozumie, o co mi chodzi, to pomyślałam, że może na piśmie będzie łatwiej.
I - podkreślam - to wszystko, co napisałam wyżej, to nie są żadne zarzuty, nie jest to krytyka, wyraz oburzenia, czy innego zniesmaczenia. Nie upatruję nic złego w takich kompleksowych zjawiskach artystycznych. One POProstu takie są: kompleksowe. I dlatego uważam, że nie można ich omawiać i oceniać tak, jakby kompleksowe nie były.

13 sie 2009

bons conseils

En general on ne demande de conseils, que pour ne pas les suivre; ou, si on les a suivi, que pour avoir quelqu'un a qui l'on puisse faire les reproches de les avoir donnes. - mawiał hrabia de la Fere. A hrabia niegłupi był i doświadczony.
Skoro więc nie warto radzić, gdy ktoś o radę prosi, to tym bardziej nie należy dawać rad tym, którzy ich nie chcą. I nie wtrącać się, jak ktoś robi głupstwa.
No bo w sumie to są jego własne głupstwa i możliwe, że lepiej mu z nimi niż z cudzymi mądrościami.

Gorzej, że za każde nasze głupstwo to my zapłacimy rachunek. Czasem też niestety odsetki płacą inni, ale główne koszta nas obciążą tak czy siak. I wybierając te nasze słodkie własne głupstwa najczęściej po prostu nie wierzymy w rachunki. Nie wierzymy w podatki, tak samo jak nie wierzymy w śmierć. Jednego i drugiego mamy nadzieję uniknąć. Doświadczenie wszak uczy, że zawsze umierają inni.

Ostatnio naprodukowałam na cudzą okoliczność strasznie dużo mądrości. Aż dziw. Ciekawe, jak łatwo jest być mądrym w cudzych sprawach. A samemu sobie mądrze doradzić już gorzej.

Co by się więc te moje mądrości nie zmarnowały, należy przestać adresować je do innych (no bo dla innych są "cudze", a co za tym idzie, mniej warte od własnych głupstw), a spróbować wykorzystać samej.

No i chyba w ramach tego planu powiem już sobie "dobranoc".

12 sie 2009

eeetyka

Za parę dni w Warszawie ma wystąpić słynna piosenkarka, co bulwersuje niektórych ze względu na datę jej koncertu. Osobiście zgadzam się, że prowokacja jest jawna. I właśnie dlatego w reakcji jedynie wzruszam ramionami. Jest to moim zdaniem najlepsza możliwa reakcja na prowokacje. Wszelkie protesty są bowiem dokładnie tym, o co prowokatorowi chodzi. Nie wszyscy jednak to moje zdanie podzielają. Protesty mają miejsce, a część prasy ponoć oddaje swe łamy różnym autorom zabierającym głos w sprawie.
O tym ostatnim dowiedziałam się właśnie z przeglądu prasy w mojej ulubionej stacji radiowej (jest to bowiem jedyna droga, którą docierają do mnie jakiekolwiek informacje prasowe). Pan-Redaktor-Przeglądający-Prasę przeczytał z Tygodnika Powszechnego wypowiedź etyka. Etyk napisał ponoć, że liczenie się z uczuciami religijnymi części społeczeństwa tylko dlatego, że ta część jest w danym społeczeństwie większością, to nieuczciwość.
No proszę, a mnie się zawsze wydawało, że to demokracja.
Zestawiając te przemyślenia Etyka ze znanymi mi wypowiedziami pewnej etyczki z dniem tygodnia w nazwisku dochodzę do nieuchronnego wniosku, że etyka to jakaś dziwna dyscyplina.

11 sie 2009

sleepless in Minsk

Czterdziestoletnia lodówka typu Mińsk 16 wciąż na chodzie - oto niezbity dowód radzieckich osiągnięć technologicznych. Nie gniotsia, nie łamiotsia. Ale za to hałasuje jak czołg, a pali chyba jeszcze więcej. No i rozmrażania wymaga co trzy, góra cztery tygodnie. Zostało więc postanowione, że niebawem zastąpię ją nową. Czy to jakieś przeczucie, że akurat dziś zamówiłam w necie elegancką Candy? I skąd mi się to wzięło, że pomimo zmęczenia przewracałam się na łóżku niemal dwie godziny i nie mogłam zasnąć? Jakiekolwiek były tego wszystkiego przyczyny, faktem jest, że w końcu wstałam z myślą, że jak mam tkwić w pościeli nie śpiąc, to lepiej popracuję, bo czasu szkoda. Żeby się lepiej pracowało podreptałam do kuchni celem "uczynienia herbaty", jak mawiał pewien ksiądz dziekan. I odkryłam, że lodówka typu Mińsk 16 przestała się zamykać. Od ostatniego rozmrażania zachowywała się w rzeczy samej irytująco: zamrażalnik obrastał lodem nie w środku tylko na zewnątrz utrudniając zamykanie i otwieranie do tegoż zamrażalnika drzwiczek. Teraz obrósł już tak, że nie daje się nawet zamknąć głównych drzwi od lodówki. No i okazało się, że być może mińska bezsenność uchroniła mnie właśnie przed zalaniem sąsiadów. Niestety, na nową Candy będę musiała pewnie jeszcze parę dni poczekać. Ale z cudem radzieckiej techniki pożegnam się już definitywnie.

9 sie 2009

Weronika i Gerwazy

Zaczęło się od Weroniki. I od tego, że to imię pochodzi od Bereniki, a jeszcze dalej od greckiego pher- i nike. Co daje "niosącą zwycięstwo". A etymologia ludowa o "vera icon" jest tyle warta co większość etymologii ludowych. A potem była myśl: "ale zaraz, zaraz, kiedy się to zaczęło?" Niezastąpiona Wikipedia (angielska) skierowała mnie do Euzebiusza z Cezarei (u którego nie ma ani Weroniki, ani ocierania twarzy Jezusowi) i do Aktów Piłata (w których ponoć Weronika już jest, ale jeszcze tego nie sprawdziłam).
Również z Wikipedii dowiedziałam się o niejakim Gerwazym z Tillbury i jego dziełku pod tytułem Otia imperialia. Dalsze poszukiwania - tym razem w google books - doprowadziły do samego dziełka (jego dziewiętnastowieczne wydanie jest do legalnego ściągnięcia w pdfie) oraz wstępu do wydania z roku 2002. Który to wstęp poinformował mnie uczenie, że oprócz łacińskiego oryginału dostępne są dwa starofrancuskie przekłady. Jeden z XIII, a drugi z początków XIV wieku. I w ten sposób: po nitce do kłębka i po Weronice do Gerwazego, mam kolejny tekst na celowniku. Kocham internet!

7 sie 2009

piątkowy poranek

Piątkowy poranek w towarzystwie Perdikkasa, Antypatra i innych kolegów Macedończyka upływa zbyt szybko. Albo ja tłumaczę zbyt wolno. Jakby nie spojrzeć, mam podstawy do lekkiego przynajmniej zestresowania. Ale jakoś się nie stresuję. Bo mi słońce ładnie świeci na surfiniach, a Balbina mruczy na kolanach. W dwójce przed chwilą grał prześlicznie na klarnecie mój znajomy Artur P., a teraz z głośników płynie fajna muzyka rumuńska. I kawa jest dobra - świeżo mielona, świeżo parzona, z mleczkiem. Same przyjemne rzeczy, więc nawet ci kumple Aleksandra zaczynają wyglądać sympatyczniej i stres gdzieś sobie odchodzi.

"Pochwalone niech będą ptaki
i słońce, co im nóżki złoci"
pisał Mistrz.

Kontynuując więc tę litanię: pochwalone niech będą surfinie i mruczenie kota, smak kawy z porcelanowego kubka i Wszyscy Twórcy Dwójki!

5 sie 2009

contra grammaticos

Osłabia mnie pokutująca w gramatykach i podręcznikach do łaciny nieszczęsna "rodzinka z pieskiem". Ilu jeszcze autorów powtórzy bezmyślnie ten tekst? Jak można pisać tak nielogicznie? Oto reguła: "do typu mieszanego należą parisyllaba zakończone na -is bądź -es w nom.sg., oraz imparisyllaba, których temat kończy się na więcej niż jedną spółgłoskę." A oto wyjątki: pater, mater, frater i canis. O ile canis faktycznie jest wyjątkiem (podobnie jak uates, ale co ma niby do roboty wieszcz w "rodzince", nikt tego nie wymyślił dotychczas), bo jest parisyllabum zakończonym na -is, a mimo to gen.pl. ma canum, nie "canium", to ani pater ani mater ani frater wyjątkami nie są, bo nie są imparisyllabami, więc co kogo obchodzi, że mają temat zakończony na dwie spółgłoski? Równie dobrze mógłby ktoś pomysłowy napisać, że wyjątkiem jest hospes, bo ma gen.pl. hospitum a nie hospitium. No ale nikt tak nie napisze, bo każdy wie, że końcówka nom.sg. interesuje nas tylko w parisyllabach. Więc co za kombinator wymyślił nieszczęsną "rodzinkę z pieskiem", która psuje krew uczącym się, bo komplikuje rzeczy, które nie są wcale skomplikowane? Niektórzy do rodzinki z pieskiem dodają też słówko iuuenis. Co jest bez sensu, bo iuuenis należy do kilku wyjątkowych przymiotników, które zamiast się odmieniać samogłoskowo (jak znakomita większość przymiotników z 3 deklinacji w stopniu równym), odmieniają się spółgłoskowo. W typie mieszanym w ogóle przymiotników nie ma, więc po co wspominać przy jego okazji o iuuenis?
Jak mnie znów najdzie, to napiszę jeszcze o participiach praesentis actiui i ich zaliczaniu do takiego czy innego typu, oraz o okresach warunkowych, które są chyba najbardziej chorym wynalazkiem gramatyków. Ale post i tak już jest bardzo niszowy, więc haec hactenus.

4 sie 2009

ciasno

Samprasarana wróciła i trzeba ją zabrać na frytki. To będą bardzo duże frytki. Nasza klasa się uaktywnia i kolejna sierpniowa niedziela w kalendarzyku zarezerwowana. Jak się chce remontować taniej, trzeba trzymać rękę na pulsie promocji i kupić wannę, póki są przeceny. A jak się chce mieć za co żyć, trzeba się znęcać nad korepetytantem-masochistą, który lubi się codziennie pokatować łaciną.
A tu przecież Sobieski pod Żurawnem i trzeba wreszcie wygrzmocić tych Turków, w półksiężyc drapanych!
A co z kumplami Aleksandra Macedońskiego i ich rzecznikiem, redaktorem B., który niechybnie 14 września przyśle mi maila treści: "przynieś mi przekład jutro przed 15.00"?
Ciasno, mówię Państwu! Koniec tego leniuchowania, bo inaczej nie pojadę do Korbielowa na spotkanie z Tomaszem z A.

2 sie 2009

I znów księżyc

Bo w tym jest właśnie sens. W księżycu na sierpniowym niebie, w sierpniowym nocnym powietrzu rozgrzanym i pachnącym drzewami. W światłach Warszawy, która jest kochana i piękna. W muzyce. W tej słodkiej urodzie życia i stworzenia. I stwarzania. W uśmiechach i rozmowach ze zrozumieniem. W Dwójce, która ciągle jeszcze nadaje i mówi pięknie. I gra pięknie. W smakach letnich - pomidorach i bazylii. I w radości podlewania surfinii na własnym balkonie.

Dziś dostaję odpowiedź na pytanie sprzed lat. Na bolesne pytanie o sens życia, w którym człowiek tylko cierpi, a potem umiera. Przed laty odpowiedź dano mi fałszywą. Odpowiedź, która dużo we mnie zniszczyła. Ale nie bezpowrotnie na szczęście.

Dziś odkrywam, że gdybym nie istniała, nie zobaczyłabym księżyca, nie usłyszała muzyki Lully'ego, nie posmakowała pomidorów z bazylią. Byłaby to niewyobrażalna strata. Dla tego księżyca, dla piękna i radości - warto było. Warto jest.

Monika Żeromska we wspomnieniach z powstania mówi, że dotknęła wtedy własnej granicy przerażenia i własnej granicy radości. Sens nie jest zatem w bólu i strachu. Sens jest właśnie w zachwycie.

1 sie 2009

Godzina W

Niedawno minęła wśród wycia syren. I wśród corocznego rozgrzebywania ran i wkołomaciejowego rozważania, czy dobrze zrobili, że wydali ten rozkaz, czy źle? Patrioci czy głupcy? I czy powinniśmy czcić tę klęskę, czy o niej zapomnieć? I czy w ogóle to na pewno była klęska?

Ciekawe, że oni nad tym nie debatowali. Rozkaz padł, więc poszli padać. Choć zdaje się, że wątpliwości ich nachodziły (wystarczy poczytać poezje Baczyńskiego). Ale obowiązek żołnierza był sprawą nadrzędną. Ciekawe, czy dziś jeszcze ktokolwiek myśli w takich kategoriach? W kategoriach obowiązku i posłuszeństwa rozkazom. Może się mylę, ale wydaje mi się, że nie ma dziś takich ludzi. Każdy rozkaz zostałby dziś najpierw poddany wielogodzinnej dyskusji. A potem wszyscy by się rozeszli do domów pokłóceni.

Wiem na przykład, że ja sama nie mam w sobie nic z posłusznego rozkazom żołnierza (mimo tej całej osobowości zależnej). I nawet się tego nie wstydzę, ani nie żałuję. Po prostu tak jest. I myślę sobie, że ten Pierwszy Sierpnia to z każdym rokiem coraz bardziej ukłon w stronę świata, którego już nie ma. W stronę sposobu myślenia, który jest już historią. Tak jak feudalizm czy tańczenie walca. Ludzkość naprawdę się zmienia.

31 lip 2009

dyskusje

Znów odzywa się we mnie pytanie, na które wciąż nie znalazłam odpowiedzi. Pytanie brzmi: "czemu tak trudno mi odpuścić?" Lubię logiczne merytoryczne dyskusje. Chyba nawet za bardzo je lubię. Jest to rozrywka, która potrafi mnie wciągnąć bardziej niż inne. Lubię, jak ktoś mi wykaże błędy w rozumowaniu, albo jak ja wykażę je komuś. I ilekroć wchodzę w dyskusję z kimkolwiek o czymkolwiek, to właśnie na to liczę. I niestety bardzo często się rozczarowuję, gdyż nie dla wszystkich dyskutowanie jest taką właśnie rozrywką. Wielu ludziom chodzi o jakieś zupełnie inne rzeczy. I w tym punkcie należałoby zrobić właśnie to: odpuścić. Ustąpić jak przysłowiowy mądry przysłowiowemu głupiemu.

Pewnym problemem jest u mnie jednak nadmierne angażowanie emocji w dyskutowanie. Niewykluczone, że podobnie jest u fanów gier komputerowych: niby chodzi o wirtualną zabawę. Zupełnie nieprawdziwą. A jednak adrenalina wre.
Czymś, co doprowadza mnie do autentycznej złości a nawet rozpaczy, jest niezrozumienie. Kiedy ja mam na myśli X, a mój rozmówca walczy ze mną twierdząc, że powiedziałam Y. A mnie się wciąż wydaje, że umiem wysławiać się jasno. I próbuję po raz setny dowieść, że chodzi mi o X a nie o Y. Często jednak zupełnie bezskutecznie.

Jestem przekonana, że takie niezrozumienie musi mieć swoje powody.
Może są tacy, których na przykład drażni sama osoba rozmówcy. Nie próbują wtedy pojąć, co chce się im powiedzieć, ale uprzedzenie sprawia, że wszystkie słowa są przekręcane. Można też chyba mieć alergię na inne elementy kontekstu, w którym odbywa się dyskusja.

Przychodzi mi do głowy, że pewnie mnie się też coś takiego przydarza. Nie ma powodu, bym akurat ja była od tego wolna. Cennym więc ćwiczeniem byłoby, gdybym sama sobie się przyjrzała pod tym kątem i poszukała podobnych alergenów u siebie. Kiedy, kto i dlaczego działa na mnie w sposób wywołujący irracjonalne zachowania wobec rozmówcy?

30 lip 2009

obiadek

Pierś kurczaka w ziołach mocno przysmażona na oliwie oraz pomidory z mozzarellą i świeżą bazylią. Taki właśnie obiadek mi się zapragnął i taki sobie zrobiłam. Potrzeba była prosta: zjeść cokolwiek. Cała reszta to już było chcenie i jego realizacja, którą finansowo umożliwiła mi uprzednia wizyta korepetytanta. A teraz chcę słuchać swojego ulubionego zestawu muzycznego, który wzbogaciłam o tanga w wykonaniu Oany Cataliny Chitu oraz morny śpiewane przez Tete Alhinho. Rozkoszowanie się bogactwem mojego hic et nunc jest tym bardziej niezwykłe, że najprawdopodobniej jestem w mojej rodzinie pierwszą od co najmniej trzech pokoleń kobietą, która to robi. Toż to niemal rozpusta!

29 lip 2009

chcieć a potrzebować

Idąc dalszym tropem moich rozważań odkrywam to właśnie istotne zagadnienie: rozróżniać potrzebowanie od chcenia i nauczyć się właściwej hierarchii, czyli o wyższości tego drugiego nad tym pierwszym. Nauczyć się nie w sensie rozumienia, a wcielania w życie.
W sensie rozumienia wyższość "chcieć" nad "potrzebować" nie ulega dla mnie wątpliwości. Potrzebowanie bowiem wiąże się z koniecznością, a co za tym idzie, wiąże nas.
Chcenie jest wolne.
Warto więc zrzucić nadliczbowe więzy konieczności. Nie dać sobie sugerować, że się potrzebuje więcej niż naprawdę.
A potem pytać: "Czego chcę? Czego chcę nie potrzebując?"

28 lip 2009

potrzeba

Przypomniała mi się dziś pewna metafora, którą usłyszałam z ust jednego księdza. Zbulwersowała mnie wtedy i bulwersuje nadal. Może zaczynam się robić strasznie nieprawomyślna, ale coraz bardziej jestem przekonana o fałszywości tego obrazu.

A w metaforze chodziło o to, żeby wyjaśnić, dlaczego Bóg czasem nie daje nam tego, czego bardzo pragniemy, gdyż chce być potrzebny. Bo jakby dał, to byśmy się tym zajęli i przestali zajmować się Nim, zwracać się do Niego. Jego potrzebować.

Metafora wyglądała następująco: "wyobraź sobie rodziców, którzy mają dwójkę dzieci. Jedno dziecko jest zdrowe, a drugie niepełnosprawne. I choć rodzice oboje dzieci kochają równie mocno, jednak to niepełnosprawne jest ich sercu jakoś droższe, bo wciąż ich potrzebuje."

Wzdrygnęłam się w duchu słysząc to, bo dla mnie tacy rodzice to po prostu źli rodzice. Czerpanie jakiejś formy radości czy satysfakcji z tego, że ktoś nas potrzebuje, bo jest chory, to patologia. Jakbym takich rodziców znała, to bym im zarzuciła egoizm i okrucieństwo. Dobrzy, zdrowi i normalni rodzice powinni odczuwać radość widząc, że ich dziecko rośnie, rozwija się, uniezależnia, staje autonomiczne i ODCHODZI, by żyć własnym życiem.

I tak sobie właśnie myślę, że Bóg wcale nie chce być potrzebny. Gdybyśmy odchodząc od Niego mogli znaleźć szczęście, to On by nie miał nic przeciw temu. On nas nie potrzebuje, On nas CHCE. Chce nas, choć do niczego nie jesteśmy Mu potrzebni. Dowodził tego Akwinata i do dziś niektórym ludziom ciężko to przyjąć, bo woleliby być potrzebni niż chciani. Ale to choroba.

On mnie nie potrzebuje. I wcale nie chce, bym ja Jego potrzebowała. On mnie chce. I chce, bym ja zechciała Jego. Zechciała nie potrzebując.

27 lip 2009

osobowość zależna

Jest takie zaburzenie osobowości. Słowo daję! Mówimy o ZABURZENIACH.
I jak się to ma do prania mózgu, które przez naście lat fundowała nam Sekta karmiąc w nas poczucie zależności, bezradności, nieufności do siebie samego?
Być może niektórym wybitnie aroganckim indywiduom ten rodzaj prania mózgu by się akurat przydał. Do utemperowania owej sławetnej pychy.
Tak się jednak składa, że większość znanych mi ofiar prania mózgu w Sekcie to byli właśnie DPD (dependent personality desorder). Czyli przyszli tam, gdzie utwierdzano ich w ich skrzywieniu.
Powinnam powiedzieć "przyszliśmy".

Ale to nieważne. Było. Olim. Już nie jest. Hic et nunc jestem "wybita na niepodległość".
I to się dziś liczy. Początek nowego dnia, nowego tygodnia, który mogę i chcę kształtować jako niezależna, dorosła i autonomiczna osoba.
Zdolna do kształtowania świata wokół pięknie i dobrze.
Co więcej czuję, że Bóg (ten Mój, nie ten cudzy) też dokładnie tego chce.
Jego nie cieszą ludzie ubezwłasnowolnieni, "zinfantylnieni", zależni.
Nie cieszą Go żadne "kadłubki" (kto otarł się o Sektę, będzie wiedział, o czym piszę). Gdyby Go cieszyły nie byłby Ojcem i to Dobrym Ojcem. Byłby psychopatycznym tyranem. A takiego boga nie chcę znać.

26 lip 2009

grandes decouvertes?

Trudno ocenić. Nasze Wielkie Odkrycia Geograficzne innym mogą wydać się banalne i śmieszne. Niewykluczone, że tak właśnie jest z moimi ostatnimi wnioskami, które - i to jest jednak najważniejsze - dla MNIE są ważne i nowe. By nie rzec rewolucyjne.
A rozmyślania dotyczą drogi, mapy, przewodników i poczucia zagubienia. Coraz bardziej jestem świadoma własnego lęku przed drogą. Lęku, na który lekiem dotychczas było zdawanie się na przewodników.
"Ja nie wiem, Ty wiesz, prowadź mnie, albo nawet ponieś na drugą stronę tego ciemnego lasu bez ścieżek." I wyłączenie krytycznego myślenia. A gdy przewodnik zawodził, zostawał lęk, że nie wiem, gdzie jestem, że nie znam drogi, że "gdzie ja się biedniuteńka podzieję".

A przecież (sama to napisałam!) "nie ma przewodników innych niż własna tęsknota."
I rośnie we mnie pewność, że jest zupełnie inaczej, niż dotychczas mi się zdawało.
Wszak ten las bez ścieżek, to MÓJ las. Nikt inny nie ma do niego mapy. Ja ją mam. I tylko ja. Mam ją naprawdę. Gdzieś na dnie komody z bielizną (widać, ja też muszę tam wreszcie zajrzeć). I w rzeczywistości WIEM, którędy iść. MOGĘ iść sama, gdy przewodnik się waha. Nie muszę załamywać rąk w poczuciu zagubienia. To mój las!

To samo dotyczy też Boga.
On jest we mnie i tylko we mnie. Wszystko, co usłyszę, przeczytam i zobaczę u innych może być jedynie wskazówką, jak Go odszukać w sobie. Tylko Ten we mnie jest Moim Bogiem. Tylko w Niego jestem w stanie uwierzyć. Ten w Piśmie, w kościołach, w Wyznaniach, jest Bogiem cudzym.
A przecież: "nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną!"
Obietnica (zwana tradycyjnie przykazaniem) się spełnia: Bóg, którego każdy człowiek ma przed innymi, nie jest cudzym bogiem. W cudzego boga nikt nie potrafi w pełni uwierzyć, choćby nie wiem jak mocno sobie to wmawiał. W ostatecznym rozrachunku wierzymy w to, co mamy w sercu. I tego się trzeba we własnym sercu dokopać, odrzucając cudzych bogów, których jakże często miewamy na ustach.
A jedynym przewodnikiem jest własna tęsknota.

25 lip 2009

zasiadamy do uczty

Hic et nunc, a dokładniej "już za chwileczkę, już za momencik" zacznie się kręcić muzyczna uczta w postaci festiwalu w Bayreuth. I to jest bardzo realny i konkretny powód do radości i zachwytu. Zaraz zabrzmią ulotnie dźwięki Tristana i Izoldy. Ulotność, efemeryczność dźwięków jest czymś, co chyba najbardziej skłania do życia hic et nunc. Nie da się słuchać do przodu ani do tyłu. Pięknem muzyki można delektować się tylko z sekundy na sekundę, z nuty na nutę. To wykonanie, które już teraz rozbrzmiewa mi w domu dzięki Dwójce, nie zostanie nigdy idealnie powtórzone. Ono jest na tę chwilę i ta chwila jest jedyną, by się nim cieszyć. Nie traćmy więc tej okazji do radości.

24 lip 2009

ocieplanie czy ochładzanie?

W dwójkowym przeglądzie prasy przedstawiono właśnie artykuł, którego autor powołując się na duńskich naukowców pisze, że klimat wcale się nie ociepla. Czyli to, co prywatnie ustaliłam obserwując po prostu pogodę za oknem, znajduje naukowe poparcie. W inkryminowanym artykule jest też mowa o tym, że tezy o ocieplaniu się klimatu rozpowszechniane przez różnych ekologów są zwykłą ściemą, na której ci ekolodzy zarabiają kupę kasy. Brzmi przekonująco.
Naukowcy ponoć jednak stwierdzili, że klimat się - wręcz przeciwnie - ochładza.
To z kolei wydaje mi się przesadą.
Na wypadek, gdyby znów jacyś naukowcy coś wymyślili, ogłaszam już teraz moją hipotezę w tej sprawie.
Otóż "średnia klimatyczna" (przynajmniej w naszej sferze) pozostaje z grubsza bez zmian. Zmieniają się natomiast inne parametry. Pogoda mianowicie nie przestrzega już tradycyjnych pór roku. Od paru lat zima zaczyna się w styczniu zamiast w grudniu i trzyma twardo do marca. Od paru lat wiosna wybucha nagle (nie ma już przedwiośnia) w okolicy kwietnia, a czasem nawet maja. Lata zrobiły się jakieś takie monsunowe. Dużo mokrzejsze niż kiedyś. Czasem bardziej upalne, czasem mniej, ale zawsze z dużą wilgotnością powietrza i częstszymi ulewami. Pojawiły się wichury, jakich drzewiej nie bywało. Jesienie za to mamy ostatnio naprawdę piękne: dość suche i pogodne.
Są zatem zauważalne zmiany w opadach, a temperatury rozmieszczają się inaczej w kalendarzu niż niegdyś. Sądzę jednak, że gdyby wyciągnąć średnią z ostatnich kilkunastu lat, to byłaby podobna do średniej z kilkunastu lat z przełomu wieków XIX i XX.
W tym wszystkim jedno jest dla mnie pewne: sławetne ocieplanie klimatu to bujda na resorach, jak to się kiedyś mawiało.

23 lip 2009

czwartek

A mnie się wciąż zdaje, że piątek. Ale nie! Jest czwartek i mogę sobie dziś na kolację zjeść polędwiczki wieprzowe z pieczarkami. W śmietanie.
Oto zatem słoneczny (hurra!) czwartek. W dwójce przecudny kontratenor Filipa Jarousky'ego. Przede mną parę godzin zaprzyjaźniania się z Janem III Sobieskim widzianym oczyma pana Dupont. A potem zrobi się czwartek wielce towarzyski. Wczoraj dowiedziałam się o kolejnym planowanym ślubie wśród znajomych. Cóż to za szczególny rok, zaprawdę! Naliczyłam już trzynaście ślubów i zaręczyn. A zatem życie żyje i tętni. Tu i teraz.

22 lip 2009

otwieramy

Chłodny środowy poranek. W eterze dwójka - wciąż jeszcze nadaje. W kącie kot zwinięty w kłębek. W kubku niedopita kawa. Pod palcami klawiatura, przed oczami monitor. Startuję z nowym blogiem, bo chcę myśleć nowo. Taka pomoc w trenowaniu bycia tu i teraz, bez ciągnięcia za sobą przeszłości, bez angażowania nadmiernej ilości energii w spodziewanie.
Tu i teraz jest fajny dzień. Nie warto go przegapić.