31 sie 2009

niedziela

Zabierałam się do tego jak pies do jeża. Odwlekałam i znajdowałam różne usprawiedliwienia. Ale w rzeczywistości po prostu wcale mnie nie ciągnęło, by przed kratkami konfesjonału wyznać, że - zupełnie głupio - obraziłam się na Pana Boga. Ale w końcu się przemogłam. Nie będę ukrywać, że nieco zawstydzenia i zazdrości wywołał u mnie ostatni wpis To-Mówię-Ja. W ogóle jak czytam To-Mówię-Ja, to żółć mnie z zazdrości zalewa, bo ja też tak chcę! Ale co tam... każdy ma swoje życie i wcale nie wiadomo, czy jak bym tak miała, to by mi się podobało.
Wracając do "adremu", jak to się czasem mówi, zdecydowanie się na spowiedź nie jest niczym aż tak specjalnym, by poświęcać temu wpis na blogu. Ale to, co się dostaje w zamian, okazuje się czasem tak wyjątkowe, że aż dech zapiera. Skoro chciałam wiedzieć, czy On w ogóle mnie słucha i czy w ogóle się mną przejmuje, to się dowiedziałam. Dostałam do ręki twardy dowód, jak Sam Vimes, gdy mu w "Night Watch" podrzucili papierośnicę - prezent od Sybill. I mam nadzieję, że jak Samowi pomoże mi on pamiętać, co jest indicativem a co tylko optativem.

29 sie 2009

o kondycji, honorze i życiu w necie

No i tak jakby po wakacjach... Września nie ma, a ja już z powrotem w sieci. A to wszystko przez wybryki własnego organizmu. Wyprawa z plecakiem w Małą Fatrę na Słowacji okazała się mnie przerastać. Została plama na honorze, obawy co do własnego zdrowia no i powrót do netu. Co z tego, że za oknem Korbielów? Po pierwsze deszczowy, więc i tak nigdzie nie pójdę. Po drugie gdzie będę łazić sama? A po trzecie spuchły mi nogi. Możliwych wyjaśnień jest kilka:
1. Dotychczas albo chodziłam z ciężarami, albo wspinałam się po górach, ale w moim długim życiu nie przytrafiło mi się dotąd połączenie tych dwóch sportów. To był pierwszy raz. I chyba będzie ostatni. Skoro za młodu do tego nie przywykłam, trudno oczekiwać, że nagle na starość się zrobię atletką.
2. Rok nie ruszania się sprzed kompa swoje robi i kondycja pozostawia do życzenia. Gorzej, że skutkiem tego znów na powrót ląduję przed kompem.
3. Może te opuchnięte nogi o czymś świadczą i pora się po prostu wybrać do lekarza? Złe krążenie, słabe serce... warto by się przebadać.

Jakby nie patrzeć - oto znów komp, znów net i znów wojny diadochów. Nie powiem: żałuję, że zamiast 6 dni spędziłam na szlakach tylko 3. Niemiła to porażka i trochę uwiera. Ale nie będę też ukrywać, że powrót do netu przykry nie jest. Uzależnienie. Jak nic.

21 sie 2009

wakacje

Dla mnie zaczną się jutro. Takie prawdziwe, czyli bez klepania w klawiaturę. Cały tydzień z daleka od komputera, od netu, od pogawędek z Miłym Człowiekiem i Samprasaraną. Tydzień łażenia z plecakiem po górach, spania w schroniskach i zapominania, że gdzieś kiedyś były wojny diadochów i wojny Sobieskiego. Bardzo pacyfistyczny tydzień. Najważniejsze to zgnieść w zarodku wszelkie wyrzuty sumienia, że przekłady nie pokończone. Bo chodzenie po górach ze skrupułami w duszy to jak chodzenie z kamieniami w butach. Co zresztą wynika z etymologii. Krótko mówiąc - niewygodnie. W tym roku wakacje mają tydzień i ten tydzień trzeba maksymalnie wykorzystać. Bo już tydzień kolejny znów spędzę przed monitorem. Poranki z Tomaszem z Akwinu, a popołudnia z diadochami.

Jutro o świcie wymarsz. Najpierw do Krakowa. Samochodem, komfortowo i w doborowym towarzystwie Ojca Michała. A w poniedziałek pociągiem na Słowację. Może w międzyczasie zabiję Eumenesa kończąc w ten sposób kolejny rozdział. Tymczasem ostatnie pranie wysycha na werandzie, kot odniesiony do mamy, plecak na wpół spakowany. I pobudka o 4.00. To teraz już chyba czas na sen. Do zobaczenia we wrześniu!

20 sie 2009

niteczki i supełki

Dla bystrych oczu, dla zręcznych, szczupłych palców, dla cierpliwości. Rozwiązywanie tego, co się bez sensu zadzierzgnęło. Powoli i wytrwale. Bez tej całej hucpy z mieczem, a la Aleksander. To się da rozwiązać. Nie trzeba zaraz ostrych narzędzi. Trzeba chcieć. I trzeba mieć cierpliwość. Dużo cierpliwości. Aleksander jej nie miał. Nie miał też czasu, bo Azja wielka, a życie krótkie. Ja nie mam żadnych Azji do zdobywania, a jeśli wierzyć chiromancji, to powinnam dożyć setki, choć niezbyt fajna to perspektywa. Czas zatem jest. Bo w sumie gdzie mam się spieszyć? Aleksandra już przeżyłam i w moim wieku dochodzi się do wniosku, że pośpiech jest najmniej potrzebną w życiu rzeczą. Gorzej, że brak mi cierpliwości. Bo jak te supełki ciągną i się zaciskają, to aż świerzbi, by rwać i ciąć. Ale to się musi dać rozplątać. Musi.

na kozetce

Drugi-Koniec-Świata mądrze gada. Nasze rozmowy dają mi sporo do myślenia. Wczoraj zaczęłam się zastanawiać nad kwestią kontroli i manipulacji. Które ja usiłuję stosować. I nad tym, że boję się sytuacji, w których kontrolować nie mogę. No to mam się czemu przyglądać...

19 sie 2009

ulica Wspomnień

Wczoraj wspominaliśmy lata szkolne i przedszkolne. Numery, które robiliśmy innym, i te, które inni nam robili. Krzywdy zaznane od niekompetentnych i złych nauczycieli i wychowawców oraz własne sposoby na życie, które wtedy mieliśmy.
Z reakcji Kwiatuszka wyłowiłam coś zupełnie zaskakującego. A mianowicie, że moje ówczesne zagubienie w rzeczywistości może być godne pozazdroszczenia. Niefrasobliwość, nieprzywiązanie do spraw uznanych za nieważne, swoboda przebywania we własnym świecie.
Choć wiem, jaka była cena, chyba faktycznie muszę przyznać, że było warto.
Warto było dostawać dwóje i tróje, permanentnie nie odrabiać prac domowych i nigdy nie pamiętać o klasówkach. Chodzić do szkoły z myślą, że idę by spotkać koleżanki i kolegów, a nie by się uczyć fizjologii wieloszczetów i danych wydobycia węgla z ostatnich pięciu lat. Z perspektywy czasu widzę, że choć próbowano mego zwariowanego ducha spętać lękiem, udało im się tylko częściowo. Jakieś więzy nałożyli, ale nie zdołali złamać.
Ten zupełnie nowy komentarz do moich szkolnych lat napawa mnie dziś dziwną siłą i optymizmem. Zwłaszcza, że to wszystko, czym mnie straszyli, było straszne wtedy, w mojej wyobraźni. Dziś przecież wiem, że realnie straszne nie jest.

18 sie 2009

noc

Znów bezsenna. Przysypiać zaczęłam dopiero po burzy. Jak już się wyhuczało i wylało. Wcześniej tylko się przewracałam z boku na bok. Czy ta bezsenność stanie się regularna? Jeśli tak, to muszę się nauczyć ją zagospodarowywać. Wstawanie o 1 nad ranem do kompa w celu popchnięcia tłumaczenia naprzód wciąż lekko szwankuje, bo leżąc ciągle mam nadzieję, że lada moment zasnę. Strasznie irytujące jest tracenie czasu na bezsenność.

17 sie 2009

ołów

Ołowiana kula gdzieś w brzuchu. W środku. Aha, czyli witaj Lęku. Dawnośmy się nie widzieli. No i czego? Na jaki temat tu jesteś?
Jak zwykle mówisz: "Nawaliłaś i zostaniesz ukarana. Jeszcze zobaczymy jak. Coś się wymyśli i to będzie bolało. A wiesz, co zrobiłaś? Nie wiesz! No to masz o czym pomyśleć. A kara będzie..."
Zachodzę więc w głowę. Za co ten lęk? Za który grzech? Trochę się ich nazbierało różnych. Przeciw Bogu, przeciw ludziom. Jak się dobrze przyjrzeć, to wszystkie te różne grzechy dają się sprowadzić do niespełniania oczekiwań. Nie byłam taka, jaką chcieli, bym była. Nie robiłam tego, czego się po mnie spodziewali. Ten Bóg i ci ludzie. Nie stanęłam na wysokości zadania.

Gorzej.
Nie byłam taka, jaką sądziłam, że chcą, bym była.
Nie robiłam tego, co sądziłam, że się po mnie spodziewają.

W miarę komplikowania składni upraszcza się - wbrew pozorom - wewnętrzne zapętlenie.
I zaczyna przezierać mechanizm. Mechanizm ALIBI ET ALIQUANDO.
Czyli demon acedii znów mnie dorwał. W którym momencie? Czy przedwczoraj wieczorem, gdy w Dusznikach Aleksander Gavryluk zagrał na bis marsz weselny Mendellsohna Bartholdy'ego? Być może.

W jednej chwili po prostu przestałam być HIC ET NUNC i zaczęłam żyć w optativie i irrealisie (nawiasem mówiąc powinien istnieć też okres warunkowy "paenitentialis" dla wszystkich zdań typu: "ah, gdybym była wtedy nie poszła, to ...").
A gdy już się ześlizgnę z wąskiej krawędzi indicativu, to wszystko zaczyna się sypać. Zamiast po prostu żyć wewnątrz własnej opowieści próbuję się dopasować do którejś z ról w historiach cudzych. Gorzej: w historiach, które sama dla innych wymyślam. W rzeczywistości bowiem nie wiem wcale, jakie narracje żyją w głowach innych ludzi. Ale próbuję je sobie wyobrazić i w nich zamieszkać, tak jakbym się obawiała, że jeśli nie dostanę roli w czyimś teatrzyku, to po prostu zniknę. Zapominam, że w realnym HIC ET NUNC rozwija się moja własna, najprawdziwsza historia. A życie poza indicativem jest po prostu straszne. To jest miejsce, w którym lęgną się wszystkie potwory z dziecięcych koszmarów. To jest miejsce, w którym spełniają się życzenia i realizują sny. Kto czytał Pratchetta i Lewisa, ten wie, że to nie oznacza bynajmniej nic fajnego. Trudno się więc dziwić, że od przebywania poza indicativem rośnie mi w brzuchu ołowiana kula.

16 sie 2009

królowie popu

Zacznijmy od tego, że pop kręci mnie zdecydowanie mniej niż inne rodzaje muzyki. Konkretnie najbardziej kręci mnie muzyka klasyczna (a w niej najbardziej muzyka dawna a także opera), potem niektóre rodzaje folku, muzyki etnicznej i starego jazzu bądź bluesa. Pop zdecydowanie dużo mniej, choć nie mogę powiedzieć, bym miała na niego alergię.
Natomiast dość ważne jest w moim przekonaniu zdanie sobie sprawy, że pop (i mam tu na myśli "muzykę pop", a nie szeroko rozumianą popkulturę) jest zjawiskiem, którego nie da się sprowadzić do definicji "muzyki". W znacznym bowiem stopniu granice "muzyki" rozsadza, czy też przekracza.
Tak zwana "muzyka pop" to cała machina, w której świat dźwięków (melodia, instrumentalizacja, śpiew) stanowią tylko jeden z wielu elementów i - moim zdaniem - wcale nie przeważający. Trochę tak, jak w spocie reklamowym reklamowany produkt. Jest on konieczny, jako pretekst dla spotu, spot kręci się wokół niego i celem tego wszystkiego jest, by widz zapamiętał, że ten produkt jest lepszy od innych. Ale sam spot reklamowy jako mini utwór filmowy zawiera mnóstwo innych elementów: aktorów, muzykę, tekst, obrazy... I to te elementy decydują o tym, czy spot reklamowy jest dobry, czy zły. Te elementy, a nie reklamowany produkt.
I takim samym zjawiskiem jest w moim przekonaniu "muzyka pop". Owszem: na dnie wszystkiego jest muzyka. Dany utwór muzyczny (najczęściej o minimalnie skomplikowanej linii melodycznej, bardzo uproszczonej instrumentalizacji i niezbyt wysublimowanym wykonaniu wokalnym) jest pretekstem do całej reszty. A ta cała reszta to: wygląd, sposób bycia, ubierania się i zachowania wykonawców utworu - i to zarówno na scenie jak i poza nią - rozliczne elementy wizualne w postaci teledysków, choreografii (w teledyskach i na koncertach), bardzo kosztownej scenografii i bardzo starannej reżyserii pojedynczych koncertów i całych tras koncertowych, no i wreszcie reklama, której niemałą część stanowią informacje o życiu prywatnym wykonawców, oraz umiejętne skandalizowanie.
Gdyby te pozamuzyczne elementy nie były istotne w "muzyce pop", nikt nie wydawałby na nie ciężkich milionów dolarów. W widowisku jakim jest "koncert pop" utwór muzyczny jest najprawdopodobniej najtańszą tego widowiska częścią.
Różnica między "muzyką pop" a na przykład muzyką Chopina naprawdę nie sprowadza się tylko do kwestii formalnych z dziedziny muzykologii. Gdy fani Chopina przychodzą na koncert posłuchać takiej Marty Argerich, to widowisko jest żadne: przestrzeń, fortepian i kobieta na taborecie. Wspomniana Argerich nie nagrywa teledysków, nie musi robić operacji plastycznych i się odchudzać i nikogo nie obchodzi, z kim ona śpi. Bo w tym zjawisku socjologicznym, jakim są koncerty muzyki Chopina, chodzi tylko i wyłącznie o muzykę. W "muzyce pop" chodzi w równym (przynajmniej) stopniu o całą resztę.
Dla mnie zatem nie ulega najmniejszej wątpliwości (i moim zdaniem dowieść to jest łatwo), że "królami popu" nie zostają bynajmniej ci, którzy tworzą najlepszą muzykę i najlepiej ją wykonują, ale ci, którzy najumiejętniej wykorzystują wszystkie wspomniane wyżej elementy, a zwłaszcza ci, którzy się najlepiej orientują w trendach na rynku.
Pewnie to wszystko, co tu napisałam, to straszliwy truizm i szkoda na to klawiatury, ale ponieważ wygląda na to, że jak próbuję dyskutować o popie, to nikt nie rozumie, o co mi chodzi, to pomyślałam, że może na piśmie będzie łatwiej.
I - podkreślam - to wszystko, co napisałam wyżej, to nie są żadne zarzuty, nie jest to krytyka, wyraz oburzenia, czy innego zniesmaczenia. Nie upatruję nic złego w takich kompleksowych zjawiskach artystycznych. One POProstu takie są: kompleksowe. I dlatego uważam, że nie można ich omawiać i oceniać tak, jakby kompleksowe nie były.

13 sie 2009

bons conseils

En general on ne demande de conseils, que pour ne pas les suivre; ou, si on les a suivi, que pour avoir quelqu'un a qui l'on puisse faire les reproches de les avoir donnes. - mawiał hrabia de la Fere. A hrabia niegłupi był i doświadczony.
Skoro więc nie warto radzić, gdy ktoś o radę prosi, to tym bardziej nie należy dawać rad tym, którzy ich nie chcą. I nie wtrącać się, jak ktoś robi głupstwa.
No bo w sumie to są jego własne głupstwa i możliwe, że lepiej mu z nimi niż z cudzymi mądrościami.

Gorzej, że za każde nasze głupstwo to my zapłacimy rachunek. Czasem też niestety odsetki płacą inni, ale główne koszta nas obciążą tak czy siak. I wybierając te nasze słodkie własne głupstwa najczęściej po prostu nie wierzymy w rachunki. Nie wierzymy w podatki, tak samo jak nie wierzymy w śmierć. Jednego i drugiego mamy nadzieję uniknąć. Doświadczenie wszak uczy, że zawsze umierają inni.

Ostatnio naprodukowałam na cudzą okoliczność strasznie dużo mądrości. Aż dziw. Ciekawe, jak łatwo jest być mądrym w cudzych sprawach. A samemu sobie mądrze doradzić już gorzej.

Co by się więc te moje mądrości nie zmarnowały, należy przestać adresować je do innych (no bo dla innych są "cudze", a co za tym idzie, mniej warte od własnych głupstw), a spróbować wykorzystać samej.

No i chyba w ramach tego planu powiem już sobie "dobranoc".

12 sie 2009

eeetyka

Za parę dni w Warszawie ma wystąpić słynna piosenkarka, co bulwersuje niektórych ze względu na datę jej koncertu. Osobiście zgadzam się, że prowokacja jest jawna. I właśnie dlatego w reakcji jedynie wzruszam ramionami. Jest to moim zdaniem najlepsza możliwa reakcja na prowokacje. Wszelkie protesty są bowiem dokładnie tym, o co prowokatorowi chodzi. Nie wszyscy jednak to moje zdanie podzielają. Protesty mają miejsce, a część prasy ponoć oddaje swe łamy różnym autorom zabierającym głos w sprawie.
O tym ostatnim dowiedziałam się właśnie z przeglądu prasy w mojej ulubionej stacji radiowej (jest to bowiem jedyna droga, którą docierają do mnie jakiekolwiek informacje prasowe). Pan-Redaktor-Przeglądający-Prasę przeczytał z Tygodnika Powszechnego wypowiedź etyka. Etyk napisał ponoć, że liczenie się z uczuciami religijnymi części społeczeństwa tylko dlatego, że ta część jest w danym społeczeństwie większością, to nieuczciwość.
No proszę, a mnie się zawsze wydawało, że to demokracja.
Zestawiając te przemyślenia Etyka ze znanymi mi wypowiedziami pewnej etyczki z dniem tygodnia w nazwisku dochodzę do nieuchronnego wniosku, że etyka to jakaś dziwna dyscyplina.

11 sie 2009

sleepless in Minsk

Czterdziestoletnia lodówka typu Mińsk 16 wciąż na chodzie - oto niezbity dowód radzieckich osiągnięć technologicznych. Nie gniotsia, nie łamiotsia. Ale za to hałasuje jak czołg, a pali chyba jeszcze więcej. No i rozmrażania wymaga co trzy, góra cztery tygodnie. Zostało więc postanowione, że niebawem zastąpię ją nową. Czy to jakieś przeczucie, że akurat dziś zamówiłam w necie elegancką Candy? I skąd mi się to wzięło, że pomimo zmęczenia przewracałam się na łóżku niemal dwie godziny i nie mogłam zasnąć? Jakiekolwiek były tego wszystkiego przyczyny, faktem jest, że w końcu wstałam z myślą, że jak mam tkwić w pościeli nie śpiąc, to lepiej popracuję, bo czasu szkoda. Żeby się lepiej pracowało podreptałam do kuchni celem "uczynienia herbaty", jak mawiał pewien ksiądz dziekan. I odkryłam, że lodówka typu Mińsk 16 przestała się zamykać. Od ostatniego rozmrażania zachowywała się w rzeczy samej irytująco: zamrażalnik obrastał lodem nie w środku tylko na zewnątrz utrudniając zamykanie i otwieranie do tegoż zamrażalnika drzwiczek. Teraz obrósł już tak, że nie daje się nawet zamknąć głównych drzwi od lodówki. No i okazało się, że być może mińska bezsenność uchroniła mnie właśnie przed zalaniem sąsiadów. Niestety, na nową Candy będę musiała pewnie jeszcze parę dni poczekać. Ale z cudem radzieckiej techniki pożegnam się już definitywnie.

9 sie 2009

Weronika i Gerwazy

Zaczęło się od Weroniki. I od tego, że to imię pochodzi od Bereniki, a jeszcze dalej od greckiego pher- i nike. Co daje "niosącą zwycięstwo". A etymologia ludowa o "vera icon" jest tyle warta co większość etymologii ludowych. A potem była myśl: "ale zaraz, zaraz, kiedy się to zaczęło?" Niezastąpiona Wikipedia (angielska) skierowała mnie do Euzebiusza z Cezarei (u którego nie ma ani Weroniki, ani ocierania twarzy Jezusowi) i do Aktów Piłata (w których ponoć Weronika już jest, ale jeszcze tego nie sprawdziłam).
Również z Wikipedii dowiedziałam się o niejakim Gerwazym z Tillbury i jego dziełku pod tytułem Otia imperialia. Dalsze poszukiwania - tym razem w google books - doprowadziły do samego dziełka (jego dziewiętnastowieczne wydanie jest do legalnego ściągnięcia w pdfie) oraz wstępu do wydania z roku 2002. Który to wstęp poinformował mnie uczenie, że oprócz łacińskiego oryginału dostępne są dwa starofrancuskie przekłady. Jeden z XIII, a drugi z początków XIV wieku. I w ten sposób: po nitce do kłębka i po Weronice do Gerwazego, mam kolejny tekst na celowniku. Kocham internet!

7 sie 2009

piątkowy poranek

Piątkowy poranek w towarzystwie Perdikkasa, Antypatra i innych kolegów Macedończyka upływa zbyt szybko. Albo ja tłumaczę zbyt wolno. Jakby nie spojrzeć, mam podstawy do lekkiego przynajmniej zestresowania. Ale jakoś się nie stresuję. Bo mi słońce ładnie świeci na surfiniach, a Balbina mruczy na kolanach. W dwójce przed chwilą grał prześlicznie na klarnecie mój znajomy Artur P., a teraz z głośników płynie fajna muzyka rumuńska. I kawa jest dobra - świeżo mielona, świeżo parzona, z mleczkiem. Same przyjemne rzeczy, więc nawet ci kumple Aleksandra zaczynają wyglądać sympatyczniej i stres gdzieś sobie odchodzi.

"Pochwalone niech będą ptaki
i słońce, co im nóżki złoci"
pisał Mistrz.

Kontynuując więc tę litanię: pochwalone niech będą surfinie i mruczenie kota, smak kawy z porcelanowego kubka i Wszyscy Twórcy Dwójki!

5 sie 2009

contra grammaticos

Osłabia mnie pokutująca w gramatykach i podręcznikach do łaciny nieszczęsna "rodzinka z pieskiem". Ilu jeszcze autorów powtórzy bezmyślnie ten tekst? Jak można pisać tak nielogicznie? Oto reguła: "do typu mieszanego należą parisyllaba zakończone na -is bądź -es w nom.sg., oraz imparisyllaba, których temat kończy się na więcej niż jedną spółgłoskę." A oto wyjątki: pater, mater, frater i canis. O ile canis faktycznie jest wyjątkiem (podobnie jak uates, ale co ma niby do roboty wieszcz w "rodzince", nikt tego nie wymyślił dotychczas), bo jest parisyllabum zakończonym na -is, a mimo to gen.pl. ma canum, nie "canium", to ani pater ani mater ani frater wyjątkami nie są, bo nie są imparisyllabami, więc co kogo obchodzi, że mają temat zakończony na dwie spółgłoski? Równie dobrze mógłby ktoś pomysłowy napisać, że wyjątkiem jest hospes, bo ma gen.pl. hospitum a nie hospitium. No ale nikt tak nie napisze, bo każdy wie, że końcówka nom.sg. interesuje nas tylko w parisyllabach. Więc co za kombinator wymyślił nieszczęsną "rodzinkę z pieskiem", która psuje krew uczącym się, bo komplikuje rzeczy, które nie są wcale skomplikowane? Niektórzy do rodzinki z pieskiem dodają też słówko iuuenis. Co jest bez sensu, bo iuuenis należy do kilku wyjątkowych przymiotników, które zamiast się odmieniać samogłoskowo (jak znakomita większość przymiotników z 3 deklinacji w stopniu równym), odmieniają się spółgłoskowo. W typie mieszanym w ogóle przymiotników nie ma, więc po co wspominać przy jego okazji o iuuenis?
Jak mnie znów najdzie, to napiszę jeszcze o participiach praesentis actiui i ich zaliczaniu do takiego czy innego typu, oraz o okresach warunkowych, które są chyba najbardziej chorym wynalazkiem gramatyków. Ale post i tak już jest bardzo niszowy, więc haec hactenus.

4 sie 2009

ciasno

Samprasarana wróciła i trzeba ją zabrać na frytki. To będą bardzo duże frytki. Nasza klasa się uaktywnia i kolejna sierpniowa niedziela w kalendarzyku zarezerwowana. Jak się chce remontować taniej, trzeba trzymać rękę na pulsie promocji i kupić wannę, póki są przeceny. A jak się chce mieć za co żyć, trzeba się znęcać nad korepetytantem-masochistą, który lubi się codziennie pokatować łaciną.
A tu przecież Sobieski pod Żurawnem i trzeba wreszcie wygrzmocić tych Turków, w półksiężyc drapanych!
A co z kumplami Aleksandra Macedońskiego i ich rzecznikiem, redaktorem B., który niechybnie 14 września przyśle mi maila treści: "przynieś mi przekład jutro przed 15.00"?
Ciasno, mówię Państwu! Koniec tego leniuchowania, bo inaczej nie pojadę do Korbielowa na spotkanie z Tomaszem z A.

2 sie 2009

I znów księżyc

Bo w tym jest właśnie sens. W księżycu na sierpniowym niebie, w sierpniowym nocnym powietrzu rozgrzanym i pachnącym drzewami. W światłach Warszawy, która jest kochana i piękna. W muzyce. W tej słodkiej urodzie życia i stworzenia. I stwarzania. W uśmiechach i rozmowach ze zrozumieniem. W Dwójce, która ciągle jeszcze nadaje i mówi pięknie. I gra pięknie. W smakach letnich - pomidorach i bazylii. I w radości podlewania surfinii na własnym balkonie.

Dziś dostaję odpowiedź na pytanie sprzed lat. Na bolesne pytanie o sens życia, w którym człowiek tylko cierpi, a potem umiera. Przed laty odpowiedź dano mi fałszywą. Odpowiedź, która dużo we mnie zniszczyła. Ale nie bezpowrotnie na szczęście.

Dziś odkrywam, że gdybym nie istniała, nie zobaczyłabym księżyca, nie usłyszała muzyki Lully'ego, nie posmakowała pomidorów z bazylią. Byłaby to niewyobrażalna strata. Dla tego księżyca, dla piękna i radości - warto było. Warto jest.

Monika Żeromska we wspomnieniach z powstania mówi, że dotknęła wtedy własnej granicy przerażenia i własnej granicy radości. Sens nie jest zatem w bólu i strachu. Sens jest właśnie w zachwycie.

1 sie 2009

Godzina W

Niedawno minęła wśród wycia syren. I wśród corocznego rozgrzebywania ran i wkołomaciejowego rozważania, czy dobrze zrobili, że wydali ten rozkaz, czy źle? Patrioci czy głupcy? I czy powinniśmy czcić tę klęskę, czy o niej zapomnieć? I czy w ogóle to na pewno była klęska?

Ciekawe, że oni nad tym nie debatowali. Rozkaz padł, więc poszli padać. Choć zdaje się, że wątpliwości ich nachodziły (wystarczy poczytać poezje Baczyńskiego). Ale obowiązek żołnierza był sprawą nadrzędną. Ciekawe, czy dziś jeszcze ktokolwiek myśli w takich kategoriach? W kategoriach obowiązku i posłuszeństwa rozkazom. Może się mylę, ale wydaje mi się, że nie ma dziś takich ludzi. Każdy rozkaz zostałby dziś najpierw poddany wielogodzinnej dyskusji. A potem wszyscy by się rozeszli do domów pokłóceni.

Wiem na przykład, że ja sama nie mam w sobie nic z posłusznego rozkazom żołnierza (mimo tej całej osobowości zależnej). I nawet się tego nie wstydzę, ani nie żałuję. Po prostu tak jest. I myślę sobie, że ten Pierwszy Sierpnia to z każdym rokiem coraz bardziej ukłon w stronę świata, którego już nie ma. W stronę sposobu myślenia, który jest już historią. Tak jak feudalizm czy tańczenie walca. Ludzkość naprawdę się zmienia.