28 lip 2009

potrzeba

Przypomniała mi się dziś pewna metafora, którą usłyszałam z ust jednego księdza. Zbulwersowała mnie wtedy i bulwersuje nadal. Może zaczynam się robić strasznie nieprawomyślna, ale coraz bardziej jestem przekonana o fałszywości tego obrazu.

A w metaforze chodziło o to, żeby wyjaśnić, dlaczego Bóg czasem nie daje nam tego, czego bardzo pragniemy, gdyż chce być potrzebny. Bo jakby dał, to byśmy się tym zajęli i przestali zajmować się Nim, zwracać się do Niego. Jego potrzebować.

Metafora wyglądała następująco: "wyobraź sobie rodziców, którzy mają dwójkę dzieci. Jedno dziecko jest zdrowe, a drugie niepełnosprawne. I choć rodzice oboje dzieci kochają równie mocno, jednak to niepełnosprawne jest ich sercu jakoś droższe, bo wciąż ich potrzebuje."

Wzdrygnęłam się w duchu słysząc to, bo dla mnie tacy rodzice to po prostu źli rodzice. Czerpanie jakiejś formy radości czy satysfakcji z tego, że ktoś nas potrzebuje, bo jest chory, to patologia. Jakbym takich rodziców znała, to bym im zarzuciła egoizm i okrucieństwo. Dobrzy, zdrowi i normalni rodzice powinni odczuwać radość widząc, że ich dziecko rośnie, rozwija się, uniezależnia, staje autonomiczne i ODCHODZI, by żyć własnym życiem.

I tak sobie właśnie myślę, że Bóg wcale nie chce być potrzebny. Gdybyśmy odchodząc od Niego mogli znaleźć szczęście, to On by nie miał nic przeciw temu. On nas nie potrzebuje, On nas CHCE. Chce nas, choć do niczego nie jesteśmy Mu potrzebni. Dowodził tego Akwinata i do dziś niektórym ludziom ciężko to przyjąć, bo woleliby być potrzebni niż chciani. Ale to choroba.

On mnie nie potrzebuje. I wcale nie chce, bym ja Jego potrzebowała. On mnie chce. I chce, bym ja zechciała Jego. Zechciała nie potrzebując.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz